J E D E N

8.8K 868 84
                                    

Mason nie miał pewności, czy zatkany nos spowodowany był katarem, który pojawił się przez długie godziny chodzenia w nieustępliwym deszczu. Bardziej stawiał na to, że jego własne łzy i tłumiony szloch bezsilności przyłożyły się do trudności z oddychaniem.

Ile już błąkał się bez celu?

Tego niestety nie umiał określić.

Jak na złość nie wystarczyło mu kasy na bilet, stracił jedyną możliwość kontaktu z osobami, którym ufał w minimalnym stopniu i dodatkowo się zgubił, docierając do jednego z niewielu miasteczek, które w tamtych rejonach nie miały nawet tabliczek z nazwą.

Jedyne co musiał zrobić, to odnaleźć jakąś knajpkę, wymodlić gniazdko i podładować telefon z nadzieją, że ten nie umarł śmiercią naturalną, do której kilka groszy dołożyć miał deszcz. Ze swoim szczęściem przewidywał jednak coś kompletnie przeciwnego: w końcu jego fart kurczowo trzymał się ojca, który znajdował się wiele kilometrów stąd.

Drżącymi dłońmi objął swoje ramiona, próbując w ten sposób zgromadzić chociaż odrobinę ciepła. Nie tak wyobrażał sobie ten dzień. Do samego końca nie przewidywał, że faktycznie zrobi na złość samemu sobie.

Myślał o tym od wielu miesięcy i chociaż każdego weekendu tworzył masę planów idealnej ucieczki, zawsze odpuszczał. Pakował wszystko, tworzył plany, listy, zbierał drobniaki na bilet i prowizoryczne noclegi. Wyszukiwał najdalej ukryte mieściny, raz stworzył sobie fałszywy dowód tożsamości, który przez stres w dalszym ciągu znajdował się w jego skrytce pod łóżkiem, nawet gdy on sam wreszcie zwiał.

Taki właśnie był Mason Vega: cichy, spokojny, potulny oraz kompletnie pozbawiony chęci ryzyka. Jak więc doszło do tego, że zdesperowany wreszcie wpadł do pokoju, spakował w plecak to, co miał pod ręką, a potem wyskoczył oknem do ogrodu, zwiewając i nie oglądając się za siebie?

Odpowiedź na to pytanie jest pozornie prosta, chociaż dla niego samego wiązała się z wielogodzinnym atakiem paniki oraz słowami, które będą odbijały się w myślach do końca życia.

Jesteś życiową porażką, powiedział jego ojciec, zauważając po kilku drinkach, jak Mason całkiem przypadkowo stłukł ulubiony wazon matki. Żałuję, że się urodziłeś.

Zwykle nastolatek nie umiał brać do siebie żadnych negatywnych słów mężczyzny. W podobnych sytuacjach, gdy ten urządzał mu awantury o najmniejsze pierdoły, przytakiwał posłusznie i mamrotał ciche oraz boleśnie kłamliwe „tak, ojcze, przepraszam, ojcze" z nadzieją na uniknięcie dalszego konfliktu oraz rękoczynów.

Tym razem pękł i w jednej chwili, ‪pośród kompletnie nieznajomych domów i kilku drzew, w towarzystwie niewielu ludzi, którzy mijali go bez najmniejszego spojrzenia, naprawdę poczuł się wolny.

Wolność ta jednak nie była fajna, gdyż nie wiedział, czy w ogóle będzie miał gdzie spędzić noc.

Ulice obejmowała ciemność, gdy raz po raz wyjmował z kieszeni telefon, aby sprawdzić, czy jakimś cudem nie zyskał odrobiny baterii. Nie potrzebował wiele, naprawdę: tylko chwili, podczas której odkopie wiadomość z nowym adresem osoby, jako jedynej będącej w stanie ocalić mu w tej sytuacji tyłek. Oczywiście uważał to rozwiązanie za tymczasowe, nie wiedząc tak naprawdę, czy w ogóle zdobędzie się na odwiedziny kogoś tak bliskiego jego ojcu. Uważał babcię jako ostatnią deskę ratunku, chociaż był realistą i z miejsca oczekiwał odrzucenia tej żałosnej prośby. Nie zdziwiłby się, gdyby miała do niego urazę. Po tym wszystkim, co jej zrobił, po wielu miesiącach ignorowania telefonów, odwoływania spotkań i odmawiania pomocy, naprawdę powinna zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.

Mimo tego jednak nie wybaczyłby sobie nie podjęcia próby porozumienia się z nią. To tragiczne, że o niektórych osobach przypominamy sobie dopiero w chwili, gdy potrzebujemy ich pomocy. Masona natychmiastowo dopadło poczucie winy, które miesiącami starał się ukrywać. Ojciec jak zwykle maczał palce w jego potknięciach, to on zmanipulował go do tego, aby zaczął ignorować własną babcię i chociaż doskonale o tym wiedział, nie potrafił przemóc się, aby naprawić błąd. Żył z dziwnym strachem, że długie, smukłe palce i rozrastające się niczym bluszcz znajomości oraz wtyki ojca odnajdą go wszędzie. Niejednokrotnie miewał o tym koszmary, od których już dawno pragnął uciec.

Potykając się o własne nogi, co jakiś czas zaczepiał kompletnie obcych ludzi, próbując dzięki nim odnaleźć niewielki dom przy lesie. Tak naprawdę nie miał pojęcia, czy właśnie tam przed paroma miesiącami przeprowadziła się Edith Vega. Wnioskował to z kilku podsłuchanych rozmówek ojca i fragmentu, w którym wspominał swojej małżonce adres, gdy ta podczas świątecznej kolacji wyrzuciła mu z żalem brak innych członków rodziny przy stole. „Jeśli tak ci z nami źle, to jedź do niej. Nic tu po tobie", powiedział. Ani jego, ani Masona nie zaskoczył fakt, że nie poruszyła się na swoim miejscu ani o milimetr.

Zawsze była uległa, zawsze odpuszczała, przekazując swoje tchórzostwo synowi, któremu obrywało się nawet za jej przewinienia. Bo kto by pomyślał, aby burmistrz podniósł rękę na swoją życiową partnerkę? O wiele łatwiej było przylać od czasu do czasu synowi, a gdy ktoś zauważał jego napady niekontrolowanej złości, rzucić wymijającym „wiecie, jak to dzieci. Trzeba postawić je do pionu".

Ludzie kupowali to w ciemno. Zawsze. Przymykali oczy na każdy wyskok tak długo, jak znajdowali się w kręgach wybranych przez niego osób. Wystarczył jeden uśmiech, chwila gadki szmatki, a już miał ich wszystkich w garści. Opanował sztukę manipulacji do chorej i przerażającej perfekcji.

Jakimś cudem nogi samoczynnie doprowadziły Masona do celu. Skupiony na bolesnych wspomnieniach, którym towarzysząca furia nieco ogrzewała go od środka, nawet nie zauważył, że w końcu dotarł na miejsce.

Wszedł na werandę, nogi mu drżały, a serce podchodziło do gardła, przyprawiając o mdłości. Zapukał i niecałą minutę później stał twarzą w twarz z kobieciną, której oczy odbijały wszystkie najbardziej skryte emocje. Przez chwilę jakby się wahała, nie wiedząc, czy faktycznie powinna wpuścić go do środka. Mason doskonale to wyczuwał. To wahanie sprawiło, że w jego umyśle zapaliła się ogromna czerwona lampka. Miał nadzieję na dotarcie do bezpiecznego miejsca. Na ułamek sekundy był pewien, iż właśnie znajdował się u jego wrót.

Teraz nie wiedział już kompletnie nic. Wystarczyło te kilka sekund, przerażone spojrzenie i właśnie niepewność, która powstrzymywała staruszkę od wypowiedzenia chociażby jednego słowa.

Nie powinno go tu być, a jednak nie był w stanie tak po prostu odwrócić się i odejść. Zamiast tego wciąż stał, chwiejąc się nieco przez zmęczenie oraz co rusz pociągając zasmarkanym nosem. Nie zauważyłaby, że płakał, bo deszcz zmoczył go do suchej nitki. Szczerze mówiąc sam przestał w końcu zwracać na to uwagę.

To powinno być ostatnie miejsce, w którym chciał się ukryć, ale nie miał już sił, aby szukać czegoś innego.

— Nie dzwoń do niego — powiedział wreszcie. — Zrób co chcesz, tylko nie mów mojemu ojcu.

Zwykle nie zauważa się tego, co jest pod naszym nosem. Podobno najciemniej jest pod latarnią, czasem ciężko dostrzec oczywiste... i tak dalej.

Mason miał więc nadzieję na to, że mężczyzna ani przez chwilę nie spróbuje zwrócić się do swojej matki, gdy pójdzie po rozum do głowy i wreszcie zacznie go szukać, udając zatroskanego rodzica.

Kaktus w kolorach tęczyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz