Kaktus na końcu tęczy

3.9K 350 113
                                    

Świtało, gdy budzik ostatecznie rozdarł ich senne marzenia. Dorian odruchowo uśmiechnął się, słysząc jęki Masona, który naciągał na twarz poduszkę, pragnąc złapać jeszcze odrobinę słodkiego lenistwa. Wszystko było piękniejsze w krainie pełnej spokojnej muzyki odtwarzanej przez jego umysł oraz obrazów, tworzących wspólnie przyjemną nocną fantazję. Rzeczywistość uderzyła jednak natychmiastowo; nieco starszy chłopak próbował ściągnąć z niego kołdrę, odruchowo przejeżdżając palcami po ciele wciąż nieprzyzwyczajonym do kojącego dotyku, w konsekwencji czego natychmiastowo się odsunął. Nie komentowali tej reakcji; od dawna była ona naturalna i chociaż tak naprawdę każde skulenie oraz spięcie wbijało w serce Doriana bolesny cierń, nie mógł narzekać, wiedząc, przez jak wiele przeszedł leżący obok niego chłopak. W rzeczywistości Mason dokonał przez poprzednie miesiące ogromnych postępów, co zauważalne było na każdym kroku. Obaj cieszyli się z każdej małej rzeczy oraz kolejnych przekraczanych granic, które ułatwiały coraz to nowe etapy ich wspólnego życia. Nie było idealnie, jednak czy czyjekolwiek życie docierało w ogóle do takiego punktu?

— Krzywisz się. — Zakrył dłonią twarz, ukrywając, jak automatycznie usta uniosły się ku górze.

Nie widział wywrócenia oczami, ale było dla niego pewne, że właśnie w taki sposób zareagował Mason. Odliczał sekundy, zanim młodszy odpowiedział z przekąsem;

— Spierdalaj.

Poranki mijały im w podobny sposób; wczesna pobudka, prysznic, śniadanie, a potem cały dzień nieobecności, który kończyli wspólnym posiłkiem. Na początku nie wiedzieli jak pogodzić się z nową rzeczywistością, ponieważ pewien rozdział ich żyć nieodwracalnie dobiegł końca. Pustka spowodowana utratą babci oraz poczucie winy przez nagły wyskok podczas przyjęcia i jego konsekwencje, przez długi czas spędzały im sen z powiek. Mason obwiniał się o pozbawienie matki wsparcia, którego teraz tak bardzo potrzebowała. Dorian miał samemu sobie za złe niezrobienie wszystkiego, aby w jakiś sposób ocalić babcię Vegę. I chociaż kobiecina odeszła w spokoju, bo właśnie wtedy nadszedł jej czas, egoistycznie nie umiał się z tym pogodzić, wyklinając chociażby fakt, że Mason nie dostał szansy pożegnania się z kobietą ani zobaczenia jej chociaż przez chwilę. Nie rozmawiali o tym, chociaż może powinni. Obaj nie byli na to jednak gotowi, wkładając całą psychiczną oraz fizyczną siłę w przetrwanie kolejnego dnia po wielkim końcu.

Ich relacja na pewno uległa zmianie. Zbliżyli się, jednocześnie wciąż posiadając trudności w pokonywaniu kolejnych barier. Mieszkali razem, chociaż było to zbyt duże określenie, bowiem w rzeczywistości Mason bywał jedynie przelotnym lokatorem, znikającym co kilka dni, aby trwać przy matce. Utrudniało to wiele rzeczy, takich jak znalezienie stałej posady, co dzięki znajomościom Doriana i tak nie było wcale wymagające. Mimo wszystko jednak znajdował się na rozstaju dróg, rozdarty pomiędzy własnymi pragnieniami samodzielności, a jednocześnie zobowiązany do dźwigania ciężkich konsekwencji swoich działań. Jedno było pewne; nastał pozorny spokój, ale przeszłość wciąż siedziała mu na ogonie, przynosząc stany lękowe i silną awersję, chwilami ewoluującą we wręcz chorobliwy strach przed dotykiem. Nie należał jednak do osób użalających się nad sobą, zwinnie zmieniając lub bagatelizując temat za każdym razem, gdy zmartwiony Dorian próbował zasugerować wyciągnięcie dłoni po pomoc ze strony profesjonalisty. Na niewypowiedziany przez Masona argument o pieniądzach sugerował odłożone zaskórniaki, ale dodawał, że pewnie jego matka nie powie ani słowa, jeśli poprosiłby o pieniądze ojca, bo żadna suma nie odbiłaby się negatywnie na ich stanie konta.

Kolejny niemal bezsłowny posiłek, gdzie obaj zajęci byli własnymi myślami, których obawiali się wypowiedzieć na głos. Szybkie podsumowanie dopiero co rozpoczynającego się dnia i umówienie o zostawieniu kluczy powieszonych na gwoździu znajdującym się pod starą ławką. Zanim się obejrzeli, już jechali w przeciwnych kierunkach; Dorian, dzielnie trzymając ukochany aparat, w drodze na kolejne zlecenie, a Mason kierował się do siedziby redakcji gazety pobliskiego miasteczka, gdzie pisał felietony i udzielał się w sekcji porad. Ciocia od złotych słów zmieniających życie była z niego marna, ale chętnie spędzał czas z ekipą z tego działu i dzięki nim łapał inspirację do pisania swoich tekstów. Czasem wdawał się w dyskusje, czując nagłą potrzebę wejścia w jakikolwiek dialog wykraczający poza tematy, które długo określał jako tabu. Po takim dniu zwykle wracał do domu spokojniejszy i pełen kiełkującej nadziei na to, że może faktycznie wszystko szło już w dobrym kierunku. Potem jednak znowu uderzały w niego wszystkie wspomnienia; te mniej, jak i bardziej łapiące za serce, a w środku znów wybuchało tornado sprzeczności, przypominając o tym, że życie nie miało przecież prawa być takie łatwe. Poczucie winy za fakt, że pozwolił sobie na chwilę cieszenia się z tego, co miał. Ból spowodowany tęsknotą oraz przytłaczająca odpowiedzialność za przyszłość nie tylko mamy, ale i jej dziecka. Czasami miewał chwile, gdy zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby, jeśli ojciec nigdy nie trafiłby za kraty. Proces zbliżał się coraz większymi krokami, a on nie był pewien, jak poradziłby sobie w roli świadka i czy jego zeznania byłyby na tyle mocne, aby Dominic Vega nie wyszedł na wolność przez długie lata. Przy dobrych dniach udawało mu się zasnąć bez licznych rozmyślań "co będzie, gdy jednak...", rozpoczynających przerażającą, płonącą karuzelę najbardziej przerażających scenariuszy. W słabszych chwilach ze strachem ściskającym serce wychodził po cichu z pokoju, dzwoniąc do mamy w środku nocy, aby upewnić się, że na pewno była bezpieczna, a ojciec nie uciekł z więzienia i wrócił, żeby ich wszystkich pozabijać. I może Dorian miał racje, bo w tych najgorszych chwilach Mason dopuszczał do siebie świadomość, że to wszystko faktycznie nie jest tak, jakie być powinno, a on rzeczywiście potrzebował pomocy, ale z nadejściem poranka całkowicie odpychał te myśli, łudząc się, że to był ostatni raz, gdy taka sytuacja miała miejsce. Nocne ataki echem odbijały się na porankach, gdzie pozornie kojący dotyk sprawiał jedynie ból, a napięte mięśnie potrafiły wydobywać z gardła głośne zbolałe jęki oraz szloch. Chciał jakoś wyjaśnić, że to nie była jego wina, bo widząc ten zawód oraz poczucie winy w oczach Doriana czuł się jedynie gorzej, jednak nigdy nie umiał ubrać tego wszystkiego w odpowiednie słowa. Uważał to za niesamowitą ironię, bo przecież był początkującym pisarzem, a ludzie z pracy mawiali, że miał niesamowity potencjał. I może umiał zwinnie przelewać myśli na papier z tematu z góry narzuconych zagadnień, jednak jeśli chodziło o jego własne demony, był całkowicie bezsilny.

Kaktus w kolorach tęczyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz