4. Rozmowy o życiu

64 4 3
                                    

— Gdybyś dał mi znać, że wracasz, zaplanowałbym inaczej ten dzień. Wziąłbym wolne, skrzyknąłbym kilka osób, zrobilibyśmy coś fajnego — westchnął Steve, popijając lurę, którą producent odważnie nazwał kawą. — Wieczorem muszę zająć się diabłem, wrócę pewnie późno, nie wiem czy zdążymy coś jeszcze zrobić. 

— Mogę pójść z tobą — zaproponował Barnes. — To przecież nie tak, że mam innych znajomych, z którymi mógłbym spędzić wieczór. 

— A masz? — spytał Rogers. 

— Celny cios, ale chyba sam się podłożyłem — z udawanym smutkiem westchnął Bucky. Przeczesał palcami krótkie, ciemne włosy, które powoli zaczynały odrastać. Przez większość życia Barnes nosił nieco dłuższe fryzury, co nieraz przysparzało mu problemów. Nie pamiętał nawet, ile razy został zwyzywany od pieprzonych hipisów. Teraz jednak mu ich brakowało. Przez półtora roku nie przyzwyczaił się do krótkich fryzur, które, jak na ironię, uważał za znacznie mniej praktyczne i wygodne. — To co, mogę zabrać się z tobą? Nie chce mi się wracać do domu. Matka zrobiła się nieco... Nadopiekuńcza. 

— Dziwisz się jej? Wróciłeś do domu po ponad roku nieobecności, w dodatku bez cholernej ręki. Ja też najchętniej zrobiłbym się wobec ciebie nadopiekuńczy — prychnął Steve. — Ale myślę, że państwo Stark nie będą mieli nic przeciwko, a mi przyda się pomoc. Może ty wzbudzisz w tym gówniarzu choć odrobinę szacunku, ja nie potrafię. 

— A co się stało z twoją miłością do dzieci, Rogers? To chyba ty zawsze twierdziłeś, że chcesz mieć całą gromadkę, nie? 

— Wyparowała w momencie, gdy poznałem Tony'ego Starka. Tak więc i plany uległy zmianie. Żadnych bachorów, nigdy. 

— I tak raczej ci to nie grozi. Do tego potrzebowałbyś dziewczyny. 

— Nie wierzysz we mnie? 

— Patrząc na to, jak zabierasz się do tych spraw... — Bucky nieco przekrzywił głowę. 

— Co masz na myśli? — Steve nieznacznie zmarszczył brwi. 

Rogers nie miał zbyt dużego doświadczenia w randkowaniu. Właściwie, nie miał żadnego. Ostatnią dziewczynę miał w przedszkolu, w liceum Barnes od czasu do czasu umawiał go z przyjaciółkami swoich kolejnych dziewczyn, ale nigdy nie wychodziło z tego nic poważnego, dlatego w końcu obaj odpuścili. Bucky przyjął do wiadomości, że jego przyjaciel jest niezręczny w kontaktach z płcią przeciwną, a Steve... Steve chyba po prostu uznał, że randkowanie nie jest dla niego. Nawet, jeśli niektóre z tych dziewczyn naprawdę mu się podobały. 

— W liście dwa razy napisałeś, że ta twoja Peggy jest cudowna. Dwa razy, jak skończony analfabeta. Na pewno zrobiła na tobie wrażenie. A jednak, w wolny dzień siedzisz tutaj, ze mną, a nie... Gdziekolwiek, z nią. Przecież nie jesteś aż tak straszny i odpychający. 

Steve spuścił wzrok i zaczął nerwowo wyłamywać palce. 

— Lubię ją —wyznał w końcu, zagryzając dolną wargę. — Bardzo ją lubię. Może nawet więcej. Jest cudowna. Gdyby nie ona, dziś chyba odwiedzałbyś mnie na cmentarzu. Jest wspaniałą przyjaciółką. Ale... Po pierwsze, chyba nie jest mną zainteresowana, a po drugie, z mojej strony to też nie to. Nie wiem, chyba w ogóle się do tego nie nadaję. W sensie, do tych całych związków i miłości. 

W tamtej chwili Bucky mógł jedynie się roześmiać i poklepać przyjaciela po ramieniu. 

I z pewnym zdziwieniem stwierdził, że w jakiś sposób mu ulżyło. 


Jeszcze przed wyjściem Steve zdążył zadzwonić do Clinta. Barton ze sporym zadowoleniem zarejestrował fakt, że Bucky wrócił do domu, obiecał też, że wyprawi staremu kumplowi najlepszą imprezę powitalną w historii (oczywiście pod warunkiem, że Steve udostępni swoje mieszkanie; Laura, narzeczona Clinta, właśnie rozpoczynała drugi trymestr ciąży i oświadczyła, że choć chętnie wpadnie na imprezę, to nie ma sił na bycie gospodynią podobnego wydarzenia).  Skontaktował się też z Marią Stark, która, zgodnie z jego podejrzeniami, nie miała absolutnie nic przeciwko temu, by tego dnia pojawił się w pracy w towarzystwie Barnesa. 

Dotarcie na Manhattan, gdzie mieszkali państwo Stark, zajęlo im blisko półtorej godziny. Jechali transportem publicznym i Steve doskonale widział, że Bucky czuje się nieswojo w tym gęstym tłumie obcych ludzi, którzy podróżowali nowojorskim metrem. Wojna odcisnęła na nim ogromne piętno i choć nie mówił o tym głośno, to było to po nim widać już teraz, w drobnych gestach, wyrazie twarzy, nowych reakcjach na otaczającą go rzeczywistość. 

Z Marią i Howardem minęli się w drzwiach; przywitali się grzecznie, Barnes miał niesamowitą umiejętność sprawiania wrażenia grzecznego, miłego chłopca, udawania, że jest doskonale wychowany. Dzięki temu bez problemu zjednał sobie rodziców Steve'a. Joe i Sarah byli kochający, ale nieco... Nadopiekuńczy. Co prawda nigdy nie próbowali dyktować synowi, z kim może się przyjaźnić, wiedzieli, że ich jedynak jest zdecydowanie zbyt uparty, by ich słuchać, ale nigdy nie mieli oporów, by głośno wyrażać, co myślą o jego kolegach i koleżankach. Bucky'ego uwielbiali oboje, żadne z nich nawet nie dopuszczało do siebie myśli, że przyjaciel ich syna ma diabła za skórą. 

Diabeł ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni zawsze żartował Steve, gdy Sarah wpychała w Barnesa kolejne porcje tradycyjnych irlandzkich ciasteczek maślanych. I teraz, gdy widział, jak Buck czaruje jego pracodawców, rzucił dokładnie tym samym, starym komentarzem. 

Przez twarz Jamesa przemknął szybki, ale całkowicie szczery uśmiech, który jednak szybko zbladł. Tych kilka słów sprawiło, że przez chwilę poczuł, że znów jest w domu, jednak po kilku sekundach dotarło do niego, że i tutaj wszystko się zmieniło. Nie było już Sarah i jej ciasteczek, nie było Josepha, który sypał jak z rękawa sypał żartami, anegdotami i ciekawostkami historycznymi. Nie było już powrotu do liceum, starych kumpli i meczy baseballu, w trakcie których mógł brylować na boisku. Świat dookoła Bucky'ego się zmienił, a on sam nie miał czasu się do tego przystosować. Został bezdusznie wrzucony w obcą rzeczywistość. 

Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go cichy tupot małych, odzianych jedynie w białe, bawełniane skarpetki stóp. Niewysoki, ciemnowłosy chłopiec błyskawicznie wbiegł na korytarz i, ślizgając się na wycyklinowanym, błyszczącym parkiecie, dobiegł do drzwi. Z impetem wpadł na Steve'a i objął go ramionami, wtulając głowę w jego brzuch. I jakby dopiero wtedy dostrzegł drugiego z gości. 

— Kim jesteś? — spytało dziecko, wbijając wzrok z nieznanego sobie mężczyznę. Wciąż jednak kurczowo trzymał się swojego opiekuna, jakby wierząc, że ten uchroni go przed nieznajomym. 

— Jestem Bucky — James kucnął naprzeciw chłopca i wyciągnął dłoń w jego stronę. W tej chwili byli tego samego wzrostu. — Jestem przyjacielem Steve'a. 

— Aha — odpowiedział Tony. — A gdzie jest twoja ręka? 

Barnes i Rogers równocześnie spojrzeli na siebie porozumiewawczo; Steve już chciał zareagować, zganić młodego Starka, jednak James był szybszy. 

— Byłem żołnierzem i wysłali mnie na wojnę. Tam straciłem rękę — wyjaśnił spokojnie, z łagodnym uśmiechem na twarzy. 

W tamtej chwili oczy dziecka rozbłysły charakterystycznym, pełnym zainteresowania blaskiem. 

— Opowiesz mi wszystko! — oświadczył chłopiec, po czym złapał Bucky'ego za rękę i pociągnął go w stronę swojego pokoju z niespodziewaną jak na kilkuletnie dziecko siłą. — Albo nie! Pobawisz się ze mną w wojnę! 

Steve odetchną z wyraźną ulgą. Znał ten wzrok i doskonale wiedział, że na kilka godzin ma Tony'ego z głowy. 

Nagły przypływ czułości ze strony Tony'ego zrozumiał kilka sekund później, gdy na swojej jasnej kurtce dostrzegł odciski dziecięcych dłoni, umazanych różową farbą plakatową. 

~*~

Steve to disaster bi. 

A Bucky jest kompletnie clueless


You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Feb 08, 2022 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

I'll send you a postcard | stucky auWhere stories live. Discover now