3. Witaj w domu

66 6 5
                                    

Pewnego marcowego dnia, dokładnie o dwunastej trzydzieści siedem, w małym mieszkaniu na nowojorskim Brooklynie rozległo się głośne pukanie do drzwi.

Steve nie miał ochoty ruszać się z łóżka. W końcu miał kilka godzin wolnego. Zamierzał je wykorzystać w stu procentach i w końcu się wyspać, jednak trudno było mu zasnąć. Przysypiał na kilka minut, budził się, przewracał na drugi bok i znów przysypiał. Dlatego nie zamierzał wstawać, tym bardziej, że przecież nie spodziewał się żadnych gości. Zakładał, że odwiedził ich jeden z licznych przyjaciół Sama, którzy wpadali często, czasem codziennie, o najróżniejszych porach dnia i nocy. Jednak szybko zrozumiał, że się pomylił. 

Nie był w stanie rozróżnić pojedynczych słów, wypowiadanych przez dwóch mężczyzn; z początku nie rozpoznał też drugiego głosu, choć było w nim coś niezwykle znajomego. Tak, powinien był skojarzyć go od razu. Być może zadziałał tu szok, może zmęczenie i niewyspanie, a może miesiące rozłąki. A może to zwykłe niedowierzanie...

Bucky. 

Od kilku tygodni nie miał żadnych informacji o przyjacielu. Ostatnia kartka, którą otrzymał jeszcze w lutym, nie zawierała absolutnie żadnych konkretów. Nie mógł też skontaktować się z jego matką, kobieta nie odbierała od niego telefonów, nie dawał rady złapać jej w domu, zupełnie, jakby go unikała. Wcześniej byli w stałym kontakcie, to właściwie od niej miał większość wiadomości o Jamesie. Ta sytuacja martwiła Steve'a. Dzień w dzień nachodziła go cała masa czarnych myśli i nie umiał się z nimi rozprawić. 

Potrzebował kilkunastu dłużących się sekund, by przetworzyć wszystkie te informacje w głowie, jednak gdy tyko wszystko do niego dotarło, Rogers wyskoczył z łóżka i praktycznie wypadł ze swojego pokoju, prawie potykając się o wysoki próg. W ostatniej chwili udało mu się jednak złapać futryny, która pomogła mu zachować równowagę. 

I tak przez chwilę stali w korytarzu, w milczeniu przyglądając się sobie nawzajem jak para idiotów. 

— Kiedy ostatnio cię widziałem byłeś niższy — wyksztusił w końcu Bucky. 

— Kiedy ostatnio cię widziałem byłeś o jakieś cztery kilo cięższy — bezmyślnie odparował Steve, spoglądając na miejsce, gdzie powinno znajdować się lewe ramię Jamesa. 

W końcu coś między nimi pękło; prawie równocześnie wykonali krok wprzód i  padli sobie nawzajem w ramiona. 

Ten uścisk był długi, na tyle, że przyglądający się mu Sam w końcu poczuł się jak intruz. W tym prostym geście było coś niesamowicie intymnego, przyglądanie się mu równocześnie rozczulało Wilsona jak i sprawiało, że czuł się po prostu niezręcznie. Dlatego chłopak powoli wycofał się z powrotem do swojego pokoju. 

— Tęskniłem za tobą, dupku — wyszeptał w końcu Steve.

— Ja za tobą też, palancie — odparł Bucky, mocniej zaciskając ramię na ciele przyjaciela. — Ja za tobą też...



W rozmowie nie poruszali tematu wojny, tego, co tak właściwie wydarzyło się przez te wszystkie miesiące. Rogers nie spytał nawet o to, jak jego przyjaciel stracił rękę. Bucky już na samym początku uświadomił Steve'a, że jeszcze nie chce o tym rozmawiać, że jest zbyt wcześnie, a Rogers postanowił to uszanować. Widział wielu chłopaków, którzy wrócili z frontu i rozumiał, jak takie doświadczenia mogły wpłynąć na człowieka. Zaparzył im jedynie po kubku taniej kawy o ziemistym posmaku, nieudolnie maskowanym przez mleko i zbyt dużą ilość cukru.

— I co dalej? – spytał Steve, podając przyjacielowi wyszczerbiony kubek. Swój postawił na odrapanym, drewnianym biurku, przy którym po chwili zasiadł. 

— Powinienem dostać rentę czy coś, ale z tego raczej nie da się wyżyć... Sam nie wiem. Nie myślałem o tym. Może powinienem był się tym zainteresować przed wyjazdem, ale sądziłem, że albo wrócę cały, albo wrócę w trumnie. Teraz... Naprawdę nie wiem. Na budowie się raczej nie zaczepię, w baseball też już raczej nie pogram, a przecież dużo więcej nie umiem. Nie mam na siebie pomysłu — wyznał Barnes, opierając się plecami o wyłożoną poszarzałą tapetą ścianę. 

— College? — zasugerował Rogers. — Słyszałem o stypendiach dla weteranów, a przecież na pewno znajdzie się coś, co cię zainteresuje. Z ukończeniem liceum też ci pomogę. Jeśli tylko będziesz chciał...

— Ja i dalsza nauka? — Bucky roześmiał się szczerze. — Dobrze wiesz, że to nie wypali. Poza tym, słyszałeś, jak traktują chłopaków, którzy wrócili z Wietnamu? Nie mamy życia. Myślę, że w college'u będzie jeszcze gorzej. Zresztą, teraz i tak nie mam głowy do planowania. Nie ruszę swojego życia, dopóki nie ogarnę tego — wskazał na lewą część swojego ciała. — A co z tobą, wracasz na uczelnię? 

— Nie w tym roku, może w przyszłym. Na razie próbuję coś odłożyć, żeby mieć za co studiować — wyznał Rogers, odchylając się na krześle. — Zresztą, nie wiem czy w ogóle tam wrócę. I tak płacą mi za rysowanie, więc może powinienem się tym zadowolić? W tej chwili muszę skupić się na tym, by nie zatyrać się na śmierć. Mam trzy prace, czynsz od Sama, a i tak czasem jest kiepsko. Zimą musiałem kupić nowe buty, kurtkę, jakieś cieplejsze ciuchy, bo ze wszystkiego wyrosłem i myślałem, że nie wyrobię, bo uparłem się, że nie mogę ruszyć oszczędności. Jest kiepsko, Buck. Gorzej niż kiedykolwiek. 

Pokój Steve'a był bardzo mały, tak mały, że siedząc na przeciwko siebie, Bucky na łóżku a Steve na prostym krześle, prawie stykali się kolanami. Gdy byli dziećmi, zdecydowanie im to przeszkadzało, bo prawie w ogóle nie mieli miejsca na zabawę. Teraz natomiast ta bliskość dawała im poczucie komfortu. 

— Rozumiem — stwierdził Barnes.  — Przykro mi, Stevie. Z wielu powodów. Z tego, że nie było mnie obok, kiedy zmarł twój tata i że teraz też nie wiem, jak ci pomóc. 

Rogers jedynie machnął ręką. 

— Byłeś daleko, to nie twoja wina. Wiem, że gdybyś tu był, to byś mi pomógł. Zresztą, tutaj też nie byłem sam. Peggy bardzo mi pomogła, Clint odwiedził mnie kilka razy, nawet Sam był obok — wyjaśnił. — Wiesz, najgorsze były pierwsze tygodnie. Miałem ochotę się rozsypać, a przecież nie mogłem, musiałem być ciągle w ruchu, bo inaczej nie miałbym za co żyć. Cały dzień byłem poza domem, a potem wracałem tutaj i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wszystko przypominało mi o tacie i... 

Steve urwał w połowie zdania. Jego głos się załamał, a po policzku potoczyła się pojedyncza łza, którą starł nerwowym ruchem. Przez chwilę panowała między nimi martwa cisza, nieprzerywana nawet przez zwykły uliczny harmider, który o tej godzinie powinien wpadać przez nieszczelne drewniane okno. 

— A teraz? — spytał cicho Barnes, w końcu przerywając ciężkie milczenie. — Jak jest teraz?

— Dalej boli — przyznał Rogers. Po jego tonie można było wyczuć, że opanowanie emocji wymagało od niego tytanicznego wysiłku. — Boli tak samo, jak wcześniej, może nawet mocniej, ale nauczyłem się z tym żyć. 

Bucky wyciągnął dłoń w stronę swojego przyjaciela, dając mu tym samym znak, by podszedł i się do niego przytulił. Czuł, że w tej chwili obaj tego potrzebują. Przecież nawet Steve, który zawsze zgrywał twardego, potrzebował czasem bliskości drugiego człowieka. 


~*~

Długo się nie widzieliśmy, co? 

Mam tak mieszane uczucia do tego rozdziału, że to aż szok. 

I'll send you a postcard | stucky auWhere stories live. Discover now