" A bieganie po zamku niedługo będzie jego codziennością"

198 19 2
                                    

Szkodniki tego dnia były niedozniesienia. Gdy dotychczas grzecznie się ukrywały, postanowiły uprzykrzyć życie Merlinowi w najgorszy znany ludziom sposób - zjadając liście i płatki z bogu winnych kwiatów, o które tak dbał. Żadne znane mu środki zdziałały tyle co nic. Zdenerwowany i zmęczony wysiłkami chciał już zatopić się w ciepłej pościeli z księgą jego matki w rękach. Czytał je miliony razy, mógł recytować każde słowo, narysować najdrobniejsze detale kwiatu znajdującego się w niej, ale dalej nie omylił się ekscytacją słów w niej zawartych. A opowiedzenie tego Arturowi jedynie podbudowało jego pewność, większą swobodę, nie przejmował się aż tak bardzo, że jeżeli powie coś na pozór nieodpowiedniego nie trafi do lochów, a jedynie książe obróci to w żart. Przywitał się z opiekunem, który przespał ponownie wcześniejszą możliwość wykonania czynności przez wczesną godzinę wyjścia młodzieńca. Chwycił jedynie mały bochenek chleba i od razu poszedł do swojego pokoju. Usiadł na łożu, chwycił losową księgę Hunith otwierając ją. Śledził pojedyncze frazy ziewając, powieki powolutku odmawiały posłuszeństwa, a głowa swobodniej opadała na kartki przedmiotu. Nie mając siły walczyć z tym uczuciem, oddał się w objęcia Morfeusza. Ale błogie uczucie opuściło go tak szybko jak się pojawiło zastępując jego ciało niepokojem. Nie możesz żyć w Camelocie! Przygotować gilotynę, natychmiast! Jak echo odbijające się od tafli wody słyszał to ciągle, jak mantrę. Widział twarz księcia jak przez mgłę, ale nie mógł znieść myśli jakie pojawiły się na te słowa w jego umyśle. Rzucał się z jednego boku na drugi. Zerwał się gwałtownie do siadu. Oddychał chaotycznie jakby tlen zaraz miał zniknąć, łzy pojawiły się w kącikach zielonych oczu. Narzucił na siebie coś cieplejszego, a na stopy buty. Podreptał szybkim krokiem do głównej części izby starając się nie budzić Gajusza. Potrzebował powietrza. I przestrzeni by zostawić te okropne myśli daleko za sobą. Drzwi wyjściowe huknęły uciekając mu z rąk, ale Merlin nie usłyszał po drugiej stronie dźwięków zwiastujących kłopoty, więc nie zatrzymując się więcej ruszył przed siebie na rynek. O tak późnej porze był tak pusty jakby żywej duszy nigdy tam nie było. Światło księżyca sprawiało, że ziemia była odziana w cień straganów. Do jego uszu dobiegł szelest tkanin pocieranych o cegły zamku. Odwrócił się szybko, ujrzawszy dwóch nieznanych mu mężczyzn przeraził się, lecz starał się tego nie pokazać.

-Hej, ty! Chodź no tu! - wykrzyknął jeden z przybyszów głośno. Stali cierpliwie,aż brunet nie zrobi tego co powiedział. Niechętnie podszedł dalej obawiając się co może się wydarzyć.

-Może ty znasz jakieś tu w okolicy domy, takie bogate? - podkreślił ostatnie słowa mierząc go chytrym wzrokiem.

-Nie mieszkam tu długo, nie znam tu nikogo. - skłamał z nadzieją, że dadzą mu spokój.

-Oj no nie bądź taki chłopcze, pewno kogoś znasz - naciskał tym razem drugi z chłopów. Emrys pozostał nieugięty brnąc dalej w swoim kłamstwie, które go nie wybawiło.

-Ach, jak tak chcesz się bawić, to tak się zabawimy. - Zadał pierwszy cios, prosto w brzuch. Zgiął się, co pierwszy ze zbirów wykorzystał zadając kolejne uderzenie w plecy powalając tym samym zielonookiego na grunt. Kopali go z całą siłą jaką posiadali, po całym ciele, nie omijali rzadnego miejsca. Drugi z przestępców złapał jego ciemne włosy tak mocno, że z łatwością mógł ich się pozbyć i złamał jego nos bez skrupułów. Czerwona ciecz uciekła w niego brudząc koszule, w której spał, a widok znów przysłała mgła taka jak we śnie. Dojrzał, że oddalają się niezadowoleni z braku łupów. Wstał ledwo mogąc się utrzymać i wracał kolejny raz do izby. Trzymał się ręką za obolałe żebra. Z potrzebnymi przedmiotami ponownie wszedł do sypialni, odłożył wszystko na malutki stolik, łoże uprzątnął z ksiąg, zapalił świece i zaczął się opatrywać. Zaczął od nosa, na małą szmatkę nałożył trochę miodu by zabić bakterie w zadrapaniu pozostawionym przez pięść napastnika. Gdy to już zrobił, oczyścił to miejsce i zajął się kolejnymi miejscami. Owijał bandaż wokół talii i podbrzusza krzywiąc się. Nie wyobraża sobie przez to ani jednego dopuszczonego dnia pracy, zwłaszcza co od rana sprawia mu kłopot. Odciął kawałki bandażu tak aby starczyło mu na przedramiona i jego końcówkę zahaczył o poprzednie zawinięcia by się nie odwinął. Ponowił czynność na rękach i położył się, próbując ponownie zasnąć. 

Gardener boy | MerthurWhere stories live. Discover now