Rozdział 2

607 59 7
                                    

Harry stał w swojej zamkowej komnacie i starał się telefonicznie załatwić jedną z wielu służbowych spraw. Rodzice narzucili mu już część swoich zadań do wykonania, lecz dziś nie mógł się skupić na niczym i w głębi serca był niezwykle zadowolony, że Pan Wood nie odebrał komórki. Z leniwym uśmiechem rzucił komórkę na ogromne łoże, na którym znajdowała się niezliczona, zupełnie niepotrzebna ilość poduszek obleczonych satynową poszewką w złoto-brązowym kolorze. Zawiesił spojrzenie na brązowym materiale, którym przykryta była pościel, a jego uśmiech poszerzył się, przez co głębokie dołeczki wyżłobiły się w policzkach, które z powodu przyjemnych wspomnień zrobiły się ciut bardziej zarumienione niż zwykle. Powodem jego rumieńców była niejaka Destiny, która od razu sprawiła, że serce Harry'ego zabiło szybciej i znacznie mocniej, niż powinno.

Bez przerwy w głowie słyszał jej delikatny głos, kiedy przez kilka godzin rozmawiali o wszystkim, a w zasadzie nie dowiedzieli się o sobie nic, uroczy chichot, gdy po raz kolejny obdarzał ją komplementami, które i tak nie mówiły o tym jak bardzo jest piękna, bo zdaniem Harry'ego takie słowa wcale nie istniały, czego oczywiście nie omieszkał jej wspomnieć, słysząc wtedy gromki śmiech szatynki. Przed oczami widział jej malutką, drobną posturę, a co najważniejsze widział jej wspaniałe oczy w kolorze płynnej czekolady. Oczy, które świeciły blaskiem miliona gwiazd, a mimo to nie widziały. Nie chciał pytać o powód jej niepełnosprawności. Nie wtedy, gdy była tak szczęśliwa.

Harry założył na siebie zwykły czarny podkoszulek, nie myśląc o gorącu jakie panowało na dworze. Zanim wyszedł z pomieszczenia na stopy wsunął znoszone trampki, z którymi wiązał wiele wspomnień.

Chciał ponownie spotkać dziewczynę, która zawróciła w jego głowie. Chciał ponownie zmierzyć się z jej doskonałą niedoskonałością.

Nie wiedział, gdzie ją znajdzie. Nie wiedział, czy ponownie usiądzie na krześle przy drewnianym stoliku na polu baseball'owym, ale wiedział jedno. Wiedział, że za wszelką cenę ją znajdzie.

---.---

- Beethoven ... Beethoven! - krzyk dziewczyny rozniósł się po parku, w którym zwykła spędzać niedzielne przedpołudnia. Pole baseball'owe o tej porze świeciło pustkami, więc dziewczyna właśnie tutaj, na ławce w, jak jej się wydawało, niewielkim parku, pod ogromnym drzewem, rzucającym cień na jej opalone policzki, traciła się w historii ulubionych książkowych bohaterów.

- Beethoven! - rzuciła jeszcze raz, tym razem nieco ciszej, słysząc z oddali skomlenie, które mogło należeć jedynie do jej akity koloru złotych piasków. Pies przysiadł obok jej stóp i zaczął lizać dłoń szatynki. - Nigdy nie uciekałeś tak daleko. - powiedziała i uśmiechnęła się najszczerszym uśmiechem jaki kiedykolwiek ktoś mógłby zobaczyć.

- Przepraszam Destiny ... To chyba moja wina, że twój pies na chwilę zniknął. - dziewczyna zwróciła wzrok w stronę dobiegającego dźwięku, który znała. Może nie tak doskonale jakby chciała, ale jednak znała. - Jestem niezmiernie uradowany, że po raz kolejny mogę zaszczycić się Twą obecnością. - Harry usiadł na ławeczce naprzeciw i rzucił spojrzenie na roześmianą dziewczynę, której brązowe włosy, przez wiatr, okalały jej twarz i ramiona niczym delikatna poranna mgła, dzięki, której wyglądała piękniej niż najpiękniejsza starożytna bogini.

- Witaj Harry. Ciebie też miło widzieć.

Chłopak nie uważał, że cisza która między nimi zapanowała była niekomfortowa i miał nadzieję, że młoda niewiasta również tak sądzi, co rzeczywiście było prawdą. Destiny wyobrażała sobie jak wygląda mężczyzna o tak cudownym głosie, którego właścicielem był Harry. Jej myśli daleko odbiegały od prawdziwego wyglądu chłopaka. Nie była w stanie wyobrazić sobie jak przystojny jest jej nowy znajomy. Harry natomiast podziwiał piękno towarzyszki. Nawet w snach, w najśmielszych marzeniach nie myślał, że spotka kobietę o tak zniewalającej urodzie.

- Gapisz się. - bezprecedensowo rzekła dziewczyna, której, ani odrobinę nie przeszkadzał przenikliwy wzrok Harry'ego, skanujący każdy milimetr jej twarzy.

- Przepraszam. - mężczyzna odrzekł, ale tak naprawdę nie czuł niegodziwości swojego postępowania. Był człowiekiem, który zawsze mówi prawdę, dlatego postanowił nie okłamywać swojej towarzyszki, która dumna niczym paw, głaskała za uszami swego psa. -Nie czuję jednak skruchy. Dlaczego miałbym przepraszać za patrzenie na arcydzieło wszechświata, które mógłbym oglądać nieprzerwanie?

zaryzykujesz? ‡ h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz