Dni, które nie wrócą

By voeyury

32.5K 3.1K 782

Filozofia. Niezobowiązujące spotkania. Pozerstwo. Sam lubi każdą z tych rzeczy bardziej, niż można przy... More

⌈NC-17⌋
⌈jeden⌋
1. Idź w cholerę, Newt
2. Grander był jednak złym pomysłem
3. Prawda gorzka niczym poranna kawa
4. Bo wszystko zaczęło się tamtego dnia na Placu Zapomnienia
5. Zasrany efekt domina
6. Gdy wszystkie kurtyny zaczną spadać
⌈dwa⌋
7. Zainteresowanie przekłada się na efekty
8. Okres pierwszych razów
9. Sprawdzian zaufania
10. Wyidealizowana wizja
11. Tak wygląda szara rzeczywistość
12. Płomień gasnącej nadziei
13. Faktem jest, że on...
14. Nie zrozumieliśmy się, a jednak...
15. Wszystko na własne życzenie
⌈trzy⌋
16. Zejście na ziemię
17. Wdając się w wyścig z uczuciami
18. W poszukiwaniu własnej tożsamości
19. Słowa, które nigdy nie powinny były paść
20. Tylko i aż tyle
21. Tak naprawdę nie żyję
⌈cztery⌋
22. Ważniejsze niż cokolwiek innego
23. Zamrożony w miejscu i czasie
24. Tym razem jestem szczęśliwy
26. Gdybym tylko wtedy postąpił inaczej...
⌈epilog⌋
⌈αє⌋

25. Najwyższa pora zapomnieć

456 45 19
By voeyury


Wokół mnie dzieje się tak wiele, aż na nowo zaczynam się gubić.

Niemalże całą sobotę spędzam na pobieżnym nadrabianiu materiałów z literatury i algebry, które Newt z rana zeskanował, uporządkował i jeszcze przed południem przesłał mi mailem, w ogóle nie narzekając na ilość czasu, jaką musiał na to poświęcić. W dużej mierze dzięki temu jeszcze udaje mi się jakoś utrzymywać myśli w ryzach i nie denerwować za bardzo faktem, że już w poniedziałek wracam do tego zgiełku, do tych przepełnionych ludźmi korytarzy i do napięcia, które z pewnością nie będzie chciało mnie opuścić jeszcze przez długi czas. Nie wypływam więc na głęboką wodę; świadomie trzymam się bezpiecznej przystani.

Mama uśmiecha się za każdym razem, kiedy widzi, jak bardzo się staram i skupiam na różnych rzeczach, nawet tych mało ważnych, dzięki którym udaje mi się mniej myśleć i denerwować. Nie pyta o wizytę sprzed kilku dni ani o to, jak czuję się z moją nową dzienną rutyną; czy na pewno biorę leki. Najpewniej zdaje sobie sprawę, że nadal potrzebuję chwili dla siebie, czasu na głębszy namysł. Dlatego też niczego nie robi na siłę i nie naciska, a po prostu... jest.

Wspiera mnie.

A to naprawdę wystarczy.

Normalnie wściekałbym się, że wszyscy wokół obchodzą się ze mną jak z jajkiem, zadając ostrożne pytania pozwalające na zwinny unik, ale do mojej podświadomości chyba wryło się niespodziewane przekonanie, że potrzebuję tego przejęcia. Nie mogę otoczyć się po raz kolejny warstwą asekuracyjną. Nie mogę się wycofać i udawać, że wszystko gra. Nie mogę zrobić niczego, na co zdecydowałbym się dawniej, ponieważ cała ta sytuacja zmusza mnie do szczerości.

Ale...

To przecież dobrze.

Dzięki temu dopada mnie przedziwna motywacja, za sprawą której pragnienie powrotu do izolacji powoli schodzi na dalszy plan. Jestem w stanie wyjść poza bezpieczną strefę i zostać w niej przez chwilę, chłonąc przeróżne emocje, nawet te nieodczuwane od dawna, niemalże zapomniane. Na nowo doświadczam uczucia ciepła, troski i bliskości — tym razem tej autentycznej, przyprawiającej mnie o wrażenie nadciągającej stabilności. Przypominam sobie, jak to jest być w pełni kochanym, a nie sztucznie adorowanym, i nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakbym czekał na ten moment od samego początku.

Nie mam więc na co narzekać.

Mimo to nadal odczuwam jakieś... skrępowanie.

Czy tego chcę czy nie, wciąż czuję się nieswojo z myślą, że jestem totalnie odsłonięty, wręcz nagi. Nie poradzę sobie, jeśli po raz kolejny będę musiał przechodzić przez odrzucenie, które poskutkuje gwałtownym wycofaniem się po samą granicę trzeźwości umysłu. Aż za dobrze wiem, że w przypływie desperacji popełniłbym kolejny błąd i runąłbym w przepaść; że skończyłbym w jeszcze gorszym stanie niż obecnie.

Tylko... dlaczego?

Oni nie są... tacy. Mama i Newt.

Nie zostawią mnie samego, zwłaszcza że wiedzą, jak bardzo ich potrzebuję. Oboje widzieli mnie w tym nędznym, godnym pożałowania stanie, a i tak nie uciekli, co było wystarczająco mocnym zgrzytnięciem. W końcu przez tyle czasu byłem przekonany, że wieczność nie istnieje; że stałe, spajane mocną więzią relacje są zaledwie głupią mrzonką — czymś, w co wierzą sami naiwniacy. Powoli jednak zaczynam dostrzegać sedno sprawy i rozumieć, że w tym wszystkim nie chodzi o wieczność jako taką, a o... dopasowanie, o znalezienie osoby, która nie wycofa się, kiedy sprawy zaczną się komplikować, i mnie nie porzuci. Teraz już to wiem.

Ja...

Nie byłem sam dlatego, że autentyczna bliskość jest iluzją.

Byłem sam, ponieważ nikogo do siebie nie dopuszczałem, zbyt przerażony wizją ponownego rozczarowania.

Naprawdę zaczynam to rozumieć.

Niestety, potrzeba wycofania się do stabilnego punktu czasami bywa znacznie silniejsza. Najwyraźniej wciąż tkwią we mnie odłamy tej irracjonalnej obawy, że pożałuję, jeśli raz jeszcze się przed kimś odsłonię. Z tego powodu muszę uważać, aby robić wszystko swoim tempem — krok po kroku, bez pośpiechu i presji. Wierzę, że z upływem czasu zacznę ufać ludziom na nowo, a cała ta niezręczność, to napięcie i wyobcowanie zejdą na dalszy plan.

A wtedy — mam nadzieję — znowu będzie jak dawniej.

Musi być.

A ja muszę w to wierzyć.

Nie chcę niczego zepsuć swoim zachowaniem; nie znowu. Mama wreszcie zaczyna sobie pozwalać na swobodny, przepełniony zadowoleniem śmiech, któremu daleko do wymuszonego, tak jak to miało miejsce w ostatnim czasie. Sprawienie jej przykrości jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, dlatego nie odzywam się ani słowem, mimo że bezwolnie narasta we mnie nikłe przekonanie o panującym wokół surrealizmie, zupełnie jakbym nie pasował do tego wesołego, ale jednocześnie obcego obrazka.

Nie stawiam się nawet w momencie, gdy w niedzielę rano mama proponuje wycieczkę na plażę, twierdząc, że wyrwanie się z tej przygnębiającej rutyny dobrze nam zrobi. Od centrum Canarsie dzielą nas zaledwie dwie mile, dlatego możemy sobie pozwolić na ten nagły wypad.

Na samą myśl o wyjściu z domu robi mi się duszno, ale doskonale wiem, że już dłużej nie mogę unikać kontaktu ze światem. Jeśli mam zwalczyć ten chorobliwy lęk przed kontaktem z drugim człowiekiem, ze wszystkim w zasadzie, muszę zacząć pracować nad samokontrolą i opanowaniem, dzięki którym zdołam zawładnąć nad targającym mną mętlikiem, nim będzie za późno; nim znowu... przesadzę i doprowadzę do czegoś, czego będę żałował jak diabli.

Zaciskam więc zęby i odsuwam od siebie niechęć do podjęcia pierwszej świadomej próby zerwania więzów z przeszłością. Bo może o to właśnie w tym chodzi? Może powinienem... zadziałać wbrew sobie, wbrew tym wszystkim wyimaginowanym pierwszorzędnym potrzebom i zrobić coś nieoczekiwanego? Może powinienem odrzucić na bok lęki czy inne urazy i wyjść poza strefę komfortu, nawet jeśli na samo wyobrażenie tak śmiałego ruchu robi mi się niedobrze? Może dzięki temu wreszcie zrozumiem, co mnie tak mocno trzyma w miejscu i... świadomie postawię krok naprzód?

Cholera, to...

Naprawdę nie wiem.

Trapi mnie ten dysonans; ta niezgodność myśli i czynów.

Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, staję obok mamy niczym kołek i patrzę w ciszy, jak pakuje kanapki do pojemnika, a następnie przelewa kawę do wysokiego termosu.

— Sporo tego — mówię cicho.

— Tak? — Przechyla głowę. — Wydaje mi się, że w sam raz. Powinno nam wystarczyć do obiadu.

— Ach, jasne...

Mama przygląda mi się podejrzliwie.

— Nawet nie zaczynaj z tym swoim nie mam apetytu. — Marszczy brwi.

— No, wiesz. — Wzruszam ramionami. — Nie tak dawno zjadłem całkiem duże śniadanie.

— Oczywiście, że zjadłeś. — Z nieskrywanym prychnięciem sięga po niewielki, szmaciany plecak, do którego pakuje jedzenie. — Zaraz po tym, jak ci je siłą wcisnęłam.

— ...szczegóły.

Nerwy sprawiają, że praktycznie wcale nie myślę o jedzeniu, ba! Przez ich natłok odczuwam jakąś specyficzną... niechęć. Wiem jednak, że posiłki są czymś, czego tak po prostu nie mogę pomijać — a na pewno nie na dłuższą metę — dlatego koniec końców nie narzekam ani się nie opieram, kiedy mama woła mnie na obiad czy kolację. Zdaję sobie sprawę, że robi to z troski.

— Sam?

Wyczuwam na sobie jej spojrzenie, dlatego odwracam głowę i czekam, aż powie coś więcej.

— Na pewno... wszystko gra? — Opiera biodro o blat kuchenny. — Wydaje mi się, że taki wypad wyjdzie nam na dobre, ale... — Wzdycha, a na jej twarz wpływa konsternacja. — Wiesz, jeśli mimo wszystko nie czujesz się z tym dobrze, możemy sobie odpuścić.

Spuszczam wzrok, zastanawiając się nad jej słowami.

Nie zamierzam się wykręcać i ściemniać, twierdząc, że czuję się dobrze, bo oboje doskonale wiemy, jak to ma się do rzeczywistości. Nie chcę jednak odwodzić nieuniknionego w nieskończoność, zwłaszcza że już jutro wracam do szkoły, do ludzi, do... do życia.

Ja...

Chyba powinienem dać temu szansę. Albo chociaż spróbować; zorientować się, czy to ma jakikolwiek sens. Jeśli nie wypali, no to... cholera, trudno, przynajmniej będę miał świadomość, że się starałem. Ale jeśli jakimś cudem wyjście z domu sprawi, że faktycznie poczuję się lepiej, to...

Nad czym się w ogóle zastanawiać?

Odchrząkam.

— Jest jesień, więc... prawdopodobnie nie wpadniemy na tłumy. — W nawyku splatam ze sobą palce obydwu dłoni. Mama zrobiła dzisiaj z nimi porządek: spiłowała paznokcie na krótko, a postrzępione skórki powycinała, tak że teraz nie muszę się martwić ich nałogowym zrywaniem.

— To prawda. — Kiwa głową. — Ale... Czy czujesz się na siłach?

— Chcę spróbować — odpowiadam wymijająco.

Przez chwilę nic nie mówi.

— Na pewno?

— Tak.

Od razu rozciąga usta w subtelnym uśmiechu.

— Cieszę się. — Naprawdę ma to na myśli; bez problemu wyłapuję ulgę w jej głosie.

***

Kryję twarz w miękkim szaliku, kiedy silny podmuch wiatru uderza we mnie trochę za mocno, wywlekając gęsią skórkę na wierzch spiętych ramion. Mama opiera łokcie o kolana, powoli popijając kawę z termosu. Ma zaróżowione policzki i nos, a oczy zmrużone. Ze spokojem przygląda się pustej plaży i szalejącym w oddali morskim falom. Sprawia wrażenie zadowolonej.

Opieram plecy o ławkę i zamykam oczy. Wsłuchuję się w wyraziste dźwięki otoczenia, w szum morza, targającego za włosy wiatru oraz skrzeczenie latających niedaleko mew, i mimowolnie się wyciszam. Nie przypuszczałem, że to wszystko może być takie kojące, takie... przyjemne.

Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego mama wybrała akurat to miejsce.

Nagle do harmonii wcina mi się dźwięk powiadomienia — prawdopodobnie nowej wiadomości. Odczytuję ją z lekkim ociąganiem i zaraz po tym parskam śmiechem, zastanawiając się, czy aby dobrze widzę.

— Newt pyta, czy jesteśmy jakimiś morsami.

— Słucham? — Mama unosi brwi, skonfundowana.

— Wcześniej wysłałem mu zdjęcie plaży. — Wzruszam ramionami. — Chyba trochę się zdziwił.

Odpowiadam pierwszą z brzegu naklejką i blokuję telefon.

— Cieszę się, że między wami nic się nie zmieniło. — Odkłada termos na bok.

— No, tego akurat nie wiem... — Krzywię twarz wbrew sobie.

Nie powiedziałbym, że nic się nie zmieniło, bo... coś z pewnością uległo zmianie, nawet jeśli nie rzuca się w oczy aż tak. Mam wrażenie, że od momentu ostatnich konfrontacji, tej spod Fulton Mall, jak i późniejszej, niespodziewanej, kiedy Newt przyjechał i po raz kolejny zobaczył mnie totalnie odsłoniętego, obaj staliśmy się siebie jakoś bardziej... świadomi.

Tylko...

Co to właściwie oznacza?

— Coś nie tak? — Mama nie kryje zdziwienia.

— Ja... — Urywam, bo nie wiem, jak ubrać myśli w słowa. Nie chcę, żeby mama pomyślała, że to dziwne; że ja jestem dziwny. Ale już zbyt długo tłumię w sobie emocje i wypieram prawdę, dlatego... no, cholera, muszę to wreszcie z siebie wyrzucić. — Sam tego nie rozumiem, wiesz? — Mimochodem zerkam na ciemny wyświetlacz telefonu. — Newt wie o wszystkim, a i tak... i tak... — Jest tutaj, dodaję w myślach, bo zaczynam tracić kontrolę nad głosem.

Mama chyba spostrzega problem, bo siada bliżej i powoli otacza mnie ramieniem. Nie wahając się nawet przez sekundę, opieram się o nią i oddycham głęboko, może zbyt głęboko, bo natychmiast wyłapuję nieprzyjemny ucisk w piersi. Ale nie szkodzi. Odrzucam zmartwienia na bok, mrużę oczy i patrzę przed siebie, wprost na rozciągające się daleko morze, na spienione fale oraz pustą, zadbaną plażę. Odnajduję w tym ukojenie.

— Ja... Autentycznie nie rozumiem swoich myśli. — Czuję ścisk w gardle, jednak i tak kontynuuję. — W jednej chwili jestem przekonany, że rozumiem to, co czuję, co myślę; że... że wiem, czego chcę. Ale zaraz po tym robię straszną głupotę i wszystko psuję. — Gdzieś w tle wyłapuję podirytowany głos Newta, to jego charakterystyczne przestań, i automatycznie markotnieję. — A nie chcę już więcej niczego psuć...

— Och, słońce... — Obejmuje mnie jeszcze mocniej.

— Naprawdę. — Kieruję te słowa prędzej do siebie niż do niej. — Tylko... Chyba za bardzo się boję, że jeśli znowu zacznę się starać, to... — Przed oczami staje mi twarz Darrena; samo wspomnienie jego lodowatego spojrzenia niemalże wykręca mi żołądek z frustracji. — Ja... Nie chcę znowu przez to przechodzić, mamo.

Jeśli za wszelką cenę pragnę czegoś uniknąć, to właśnie... tego — niemożliwego do opisania rozczarowania, wyniszczającego od środka wrażenia utraty czegoś ważnego, a nawet... poczucia wykorzystania, odrzucenia, które w reakcji łańcuchowej wygenerują nowe ładunki podszyte lękiem. Strach bywa pod tym względem silniejszy ode mnie, silniejszy od świadomości, że teraz będzie dobrze, że najbliżsi ludzie wcale nie chcą mnie porzucić czy zlekceważyć, że mam w nich najprawdziwsze oparcie. Coraz częściej jednak przyłapuję się na prostych sygnałach; na powolnym opuszczaniu ostatniej warstwy asekuracyjnej i wyczekiwaniu, co się wydarzy. A że nic się nie dzieje, to...

Czy rzeczywiście mam się czego obawiać?

— Wiem, że to głupie, ale... rety, boję się. — Wzruszam ramionami w geście bezsilności. — Chyba po prostu za bardzo mi na was zależy i... — ścisk w gardle nabiera na sile — ...z nerwów popełniam same błędy.

Na plaży dostrzegam przechadzającą się parę, jednak nie reaguję w żaden sposób; jedynie spuszczam wzrok. Mama nic nie mówi, wspiera mnie samą swoją obecnością.

— A Newt... On... Wmawiałem sobie, że nie powinienem mieć wysokich oczekiwań, że lepiej będzie zachować pewien dystans. Nie chciałem, żeby mnie zostawił, więc... Sam go odrzucałem. — Dopiero po wypowiedzeniu tych słów na głos zaczynam rozumieć, jak niedorzecznie i naiwnie brzmią. — Ale on i tak po tym wszystkim powiedział, że mu... zależy. — Zagryzam wargę. — I jakoś... Cholera, sam nie wiem, ale od tamtej pory czuję się tak... — Urywam, bo nie mam bladego pojęcia, czym jest to uczucie. Jednocześnie nie wydaje mi się, aby było zupełnie obce, prędzej... wyparte, wymazane i zapomniane.

Coś mi świta, ale jeszcze nie w pełni.

— Wiesz, mamo, ja chyba... — ciągnę wbrew sobie, wbrew obawie, że wkraczam na niebezpieczny teren. Ale... cholera, kojarzę to; kojarzę te myśli, ten strach i wstręt do samego siebie, jakbym robił coś karygodnego, coś... niepoprawnego, obrzydliwego i plugawego. — Zanim to wszystko się zaczęło, ja chyba... miewałem jakieś dziwne myśli.

— Co? — Mama wydaje się zdezorientowana.

— To... — Milknę, nie wiedząc, co tak właściwie chcę powiedzieć.

Ale... pamiętam, że najpierw Bonnie nazwała mnie zboczeńcem i już wtedy zacząłem usuwać się w cień. Później zniknął Darren, co do reszty wstrząsnęło wszystkim, w co wierzyłem. A kiedy Newt starał się mnie pocieszyć, ja...

Cholera.

Waham się przez moment, ale w końcu mówię:

— Zdarzało się, że... w jego towarzystwie czułem coś... dziwnego.

A nie chciałem tego; nie chciałem patrzeć na swojego najlepszego przyjaciela w nieodpowiedni sposób. Nim jednak zdążyłem się pozbierać i choć spróbować zmierzyć się z rzeczywistością, zacząłem uciekać do barów, bezmyślnie lgnąć do fałszywych uśmiechów i tego złudnego poczucia bezpieczeństwa, i zwyczajnie... stępiałem emocjonalnie.

Nie myślałem o tym aż do teraz.

Ja... Naprawdę musiałem się tego wstydzić.

— Sam? — Wyraźny głos mamy sprowadza mnie na ziemię.

Mija jednak chwila, nim jestem w stanie cokolwiek z siebie wydusić.

— Chyba właśnie to się zmieniło, mamo — mówię z żalem, kiedy twarz wykrzywia mi gorzki uśmiech. — A przynajmniej z mojej strony.

Mama obejmuje mnie ciaśniej, jakby doskonale wiedziała, że właśnie tego teraz potrzebuję — prawdziwego ciepła i oparcia. W żaden sposób nie komentuje tego, co właśnie usłyszała; nie wygląda ani nie brzmi na zdegustowaną, kiedy przeczesuje mi włosy i szepcze, że wszystko ze mną w porządku, że nie powiedziałem niczego, czego powinienem się wstydzić, zupełnie jakby znała każdą moją irracjonalną myśl i natychmiast planowała ją załagodzić.

Wspiera mnie, jak zwykle zresztą.

W głowie szumi mi od ataku wspomnień, od przetwarzania wątpliwych wydarzeń, podczas których mogłem zachować się dziwnie i nawet nie zdałem sobie z tego sprawy. Wiem, że niepotrzebnie się nakręcam, bo to przecież nic takiego, ale... nie umiem z tym walczyć; jeszcze nie. Zamykam więc oczy i czekam, aż najgorsze przeminie.

Tuż po tym — podejrzewam — zostanie tylko dezorientacja.

A także ta cholerna świadomość powstałych zmian.

***

Spędzam u szkolnej pedagog większą część lekcji, mimowolnie uciekając wzrokiem w każdy kąt pomieszczenia, byle tylko nie nawiązać z nią bezpośredniego kontaktu. Zachowałem się niemal identycznie w trakcie pierwszej wizyty u Taylora, od początku do końca odczuwając specyficzne skrępowanie oraz strach przed możliwą reakcją, strach przed tym, co zdołam dostrzec w oczach obcego człowieka, gdy tylko się przed nim otworzę. Wtedy jednak sam się przekonałem, że moje obawy są niepotrzebne, że ci ludzie nie są tutaj, aby patrzeć na mnie krzywo, z bijącym z oczu wstrętem czy innym odrzuceniem, a po to, aby pomóc i odpowiednio poprowadzić.

Staram się więc odpowiadać szczerze, kiedy tylko padają pytania nawiązujące do tego, jak się czuję — tak ogólnie, sam ze sobą, ale też z faktem, że znowu jestem tutaj, w miejscu ruchliwym, pełnym znajomych twarzy niewiedzących, co się ze mną działo przez cały ten czas.

Co więcej...

Odkąd wysiadłem z samochodu, zastanawiam się, co zrobię, kiedy tylko zobaczę Lucy i Claya; kiedy zobaczę... Newta.

Z nerwów zaczynam wiercić się na siedzeniu.

Spotkanie z Newtem chyba stresuje mnie najbardziej, mimo że — paradoksalnie — obaj już sobie wszystko wyjaśniliśmy, wręcz wykrzyczeliśmy prosto w twarz w przypływie nerwów i presji, co przyniosło nam nie tylko spokój, ale też porozumienie powoli likwidujące stojące nam na drodze trudności, przez które nie potrafiliśmy zwyczajnie pogadać. Wkradło się tutaj jednak coś jeszcze, coś subtelnego, eterycznego, chyba dopiero kiełkującego; coś, czego normalnie nie zdołałbym zauważyć, zbyt skupiony na otaczającym mnie bałaganie.

Wkradło się coś... zobowiązującego.

Z tego powodu czuję się zdezorientowany, bo to już od jakiegoś czasu nie jest zwyczajna przyjacielska nić sympatii, a... nieznane mi dotąd elektryzujące przyciąganie, ciekawość czegoś, co z pozoru już tak dobrze znam.

— Sam? — Ostrożne wtrącenie pedagog sprowadza mnie na ziemię.

Automatycznie nawiązuję z nią kontakt wzrokowy.

— Zostało nam parę minut. — Posyła pokrzepiający uśmiech. Żołądek natychmiast skręca mi się w supeł, a na ramiona spada odrętwienie. Częściowo strapiony, tłumię w sobie tę nurtującą potrzebę odwrócenia głowy i czekam, aż skończy. — Chciałbyś mi o czymś jeszcze powiedzieć?

Nawet się nad tym nie zastanawiam.

— Nie.

— W porządku. — Kiwa głową. — Ale pamiętaj, że jestem tutaj dla ciebie, dobrze? Niezależnie od powodu. Nieważne, czy źle się poczujesz, czy będziesz chciał porozmawiać. Z chęcią cię wysłucham.

Odwracam wzrok.

Nauczyciele i pedagog znają moją sytuację i ją rozumieją, tak że w razie wypadku mogę się do nich zwrócić i poprosić o chwilę na ochłonięcie, na namysł, w ostateczności nawet o zwolnienie. Zaległości z kolei nie mam wielu, więc...

Wszystko krok po kroku, tak?

— Trzymaj się, Sam. — Pedagog wstaje i uśmiecha się taktownie, a wtedy ja — w pełni zbity z tropu — odpowiadam szybkim skinieniem głowy i wychodzę na wciąż pusty korytarz.

No, nie jest zupełnie pusty, bo pod pracowniami powoli zbierają się ludzie, a z klatki schodowej dobiegają stłumione głosy i szmery. Ale nie stresuję się aż tak jak podejrzewałem, że będę, gdy tylko znajdę się w zasięgu wzroku innych. Nie czuję się skrępowany czy przytłoczony cudzą obecnością, bo...

Zupełnie nikt nie zwraca na mnie uwagi.

A byłem przekonany, że będą.

Nawet gdy idę pod salę od algebry, w której za moment zaczynam zajęcia, i powoli mijam kilka znajomych osób, nie wyłapuję zupełnie... nic; żadnego błysku obrzydzenia, grymasu czy przejawu osądu i krytyki.

Nikt na mnie nie patrzy.

Nie w ten sposób.

Ale... dlaczego?

— Czy tutaj nie zaszedł jakiś przypadek użycia nekromancji? — Clay zatrzymuje się przede mną i wyciąga rękę. Stojący obok Phil jedynie unosi brwi, zaintrygowany. — Stary, nie widziałem cię od wieków.

W pierwszej chwili robi mi się niedobrze. Machinalnie zaczynam myśleć o awersji do dotyku, o zagrożeniu i o tych wszystkich niedorzecznościach niepozwalających mi na normalne zachowanie. Zaraz po tym jednak przypominam sobie o zaleceniach psychologa, o jego zapewnieniach i podsuniętym pomyśle, aby ułożyć sobie listę rytuałów, dzięki którym uzyskam kontrolę nad sytuacją. Dam radę. Muszę się tylko przemóc.

Zbieram w sobie całą siłę woli i przybijam Clayowi piątkę.

— Nekromancja? — Głos trochę mi drży, dlatego odchrząkam.

— Niewiele brakowało, a zapomniałbym, jak wyglądasz.

— Mówisz? — Opieram plecy o ścianę. — To może powinienem ustawić sobie profilowe na Facebooku? Wiesz, tak od wypadku.

— Najwyższa pora. Mam dość patrzenia na tego białego ufoluda.

— A wiesz, że jak ustawisz płeć na „inne", pojawi się jeszcze inny typ, taki z przedziałkiem? — wtrąca Phil.

— Facebook taki poprawny politycznie. — Clay wywraca oczami.

— Mówię serio.

Uśmiecham się wbrew sobie, kiedy Phil wyciąga telefon, by pochwalić się swoim nowym odkryciem. Clay nie przygląda się temu zbyt długo, bo z sali obok wychodzi Tony, z którym Clay niedawno miał niemałe spięcie. Tony posyła nam nerwowe spojrzenie i idzie dalej ze swoją grupą, chyba w kierunku schodów. Oczy same podążają mi tym tropem i zatrzymują się na stojącej przy barierce Lucy, entuzjastycznie rozmawiającej z Willem. Nagle narasta we mnie wyobcowanie. Dziwne...

Znowu patrzę na chłopaków, na Lucy, na stojące w korytarzu grupy.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się takie samo.

Ale jednocześnie...

Czuję, że tak naprawdę wszystko się zmieniło. Tyle że...

Nie w ludziach. Nie w znajomych. Nawet nie w otoczeniu.

Zmieniło się we mnie; w moich uczuciach.

Przełykam narastającą w gardle gulę, kiedy wreszcie przychodzi Newt. Podaje Clayowi butelkę napoju, a Philowi paczkę orzeszków; do kieszeni chowa pieniądze. Podnosi wzrok.

— Wszystko gra? — pyta.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, jakby patrzył na mnie bez wyrazu, bez jakiegokolwiek zainteresowania, jakie przedtem jawnie okazywał. Jednak gdy wytrzymuję rosnący w piersi ucisk i przez chwilę nie odwracam wzroku, za tą dezorientującą fasadą odnajduję nieme przejęcie, taki subtelny wyraz troski.

Cholera.

Wiercę się, kiedy po skórze przemyka mi delikatne mrowienie, zatrzymujące się w czubkach palców na nieco dłużej.

— Tak — mówię.

— A co z... — Urywa. Ściąga brwi i przelotnie zerka na chłopaków, którzy chyba niczego nie zauważyli, skupieni na telefonie Phila. — Albo nieważne.

Czuję, że rozciągam usta w uśmiechu, w którym zawieram nie tylko zakłopotanie, ale też coś osobliwego, coś sugerującego zmianę, jaka zaszła w moim postrzeganiu i siebie, i nas, i w zasadzie wszystkiego, wokół czego ostatnio uporczywie orbitowałem ze zbyt zamglonymi, niejednoznacznymi myślami.

Wytrzymuję kolejną pokusę odwrócenia wzroku.

Właśnie wtedy wyraz twarzy Newta zaczyna się ocieplać.

— Idziecie później na Food Trucki? — pyta Clay. — Zaczynają o czwartej w Prospect Parku.

— Nie wiem. Może?

Dylemat drapie mnie w krtani.

— Ja... tym razem odpadam — mówię z ledwo wyczuwalną goryczą w głosie.

Chciałbym z nimi wyjść, ale domyślam się, że to byłby zbyt śmiały ruch, zwłaszcza w tak krótkim odstępie czasu. Najpierw muszę dojść do tego co osiągalne; muszę przyzwyczaić się do wrażeń obejmujących najbliższy zasięg, do doznań, które może i trochę nurtują, ale ostatecznie nie przytłaczają swoją wagą. Miejscowe eventy, pełne ścisku i ruchliwości, będą musiały trochę poczekać.

Chłopaki na szczęście nie wnikają w moją decyzję.

Wchodzimy do sali i siadamy tak jak zazwyczaj — Clay tuż obok, a Newt za plecami. Phil z kolei ląduje dwa miejsca dalej. Nie jest ani ciasno, ani duszno; nie jest nawet przytłaczająco. Przeciwnie, jest tak... tak...

Normalnie.

Aż nie chcę się wierzyć.

Odwracam głowę, kiedy Newt dźga mnie w ramię długopisem. Unosi brwi, zadając kolejne nieme pytanie, na które nawet nie muszę szukać odpowiedzi, nie tym razem, bo jestem całkiem pewny autentyczności ogarniającego mnie komfortu. Najwyraźniej wszystko mam wypisane na twarzy, bo Newt bez słowa opuszcza rękę i odchyla się na siedzeniu. Nie pyta o nic więcej; nie musi.

Wystarczy mi sama świadomość, że mu zależy.

— Ostatnio zaczęliśmy omawiać... — wtrąca nauczyciel, stając przed niestartą tablicą, dlatego siadam prosto i próbuję wsłuchać się w jego słowa.

Nie jestem jednak w stanie skupić się na zajęciach w pełni. Nie dzisiaj. Nie, kiedy trzyma się mnie tak mnóstwo nieoczekiwanych wrażeń. Ale...

Wiem, że to nie jest coś, czego powinienem się obawiać.

Już nie.

***

Mama przegląda dzisiejszą pocztę; między rachunkami i ulotkami znajduje list ze Seattle.

— Coś nowego? — Kiwam głową na pismo z sądu, które wyciąga z koperty.

— Hmm... — Mruży oczy, czytając. — Najwyraźniej. Sędzia przychylił się do mojego wniosku o zwolnienie z obecności na każdym posiedzeniu. Nie muszę ponownie zeznawać. — Obraca kartkę. — A o dalszym przebiegu sprawy będą mnie informować listownie. Całe szczęście. — Oddycha z ulgą.

— Rany. — Unoszę brew. — A wiadomo w ogóle, ile to jeszcze potrwa?

— Nie mam pojęcia. — Wzrusza ramionami. — Niektóre sprawy potrafią ciągnąć się latami. A w tym wypadku... Ech, naprawdę nie wiem. Ale... rozumiem tę rodzinę. — Na jej twarz wpływa wyraz melancholii; może myśli o tacie, o mnie, o naszej sytuacji; może myśli o pracy, o patrolach i podobnych doświadczeniach; a może myśli o wszystkim po trochu i właśnie dlatego wygląda na tak bardzo rozdartą. — W końcu... Wszystko trzeba kiedyś domknąć, słońce.

Nieruchomieję.

Wszystko...?

— No, dobrze. — Mama odkłada list na stół i patrzy na mnie z uśmiechem. — Jak poszło ci w szkole?

Opowiadam jej o wszystkim — o Newcie, o chłopakach, o tej cholernej normalności.

W głowie jednak do samego końca grzmią mi pewne słowa.

Wszystko trzeba kiedyś domknąć.

Ale...

Czy ja już wszystkiego aby nie domknąłem?

Fałszywy dowód błyska mi przed oczami jak na zawołanie.

Nagle dopada mnie przedziwny impuls. Wśród myśli zagnieżdża się jakaś cudaczna siła namawiająca do realizacji niewiarygodnego pomysłu, jaki nagle materializuje mi się w głowie — w samym centrum dzisiejszego mętliku. Podnoszę się więc z kanapy i idę do siebie.

Staję przed regałem, drżącą dłonią sięgam po Klinikę Śmierci, kolejną fasadę skrywającą między stronami ostatnią rzecz, jaka wiążę mnie z przeszłością i wyrastającymi z niej pęknięciami. Otwieram książkę i momentalnie tracę dech w piersi.

Wszystko trzeba kiedyś domknąć.

Sztywnym ruchem chowam plakietkę do kieszeni spodni i wracam do salonu.

— Mamo?

— Tak, słońce? — Odwraca głowę.

— Ja... — Czuję ścisk w gardle, gdy myślę o miejscu, którego tak bardzo unikałem. — Muszę gdzieś iść.

Przez chwilę milczy; na twarz wdziera jej się dylemat.

— ...Weź telefon, dobrze?

W odpowiedzi kiwam głową, a następnie zabieram swoje rzeczy, zakładam buty, kurtkę, szalik, i wychodzę.

Z mocno bijącym sercem idę tam, gdzie to wszystko się zaczęło

Na Plac Zapomnienia.

***

Staję na środku Placu Zapomnienia i po prostu patrzę.

Na ławkę, na której zawsze przesiadywaliśmy z Darrenem i rozmawialiśmy o sobie, o rodzinach, o... o wieczności; na której po raz pierwszy się pocałowaliśmy i na której lądowaliśmy po każdej wizycie w barze, czekając, aż odmarzną nam tyłki. Na ławkę, na której czekałem tamtego dnia, aż Darren przyjdzie i ze mną... porozmawia.

Po plecach przemykają mi dreszcze.

Wyczuwam na sobie to odległe, lodowate spojrzenie, ten chłód i dystans, jakimi Darren najpierw mnie przywitał, a następnie pożegnał. W powietrzu wciąż wiszą znane mi emocje — zagubienie, strach i niechęć. Między nimi wyłapuję też nadzieję, pragnienie podjęcia walki oraz następujące zaraz po tym rozczarowanie. Rozpoznaję to wszystko, bo... cholera, nadal tym żyję.

A chcę przestać.

Łzy stają mi w oczach, kiedy wreszcie zbieram w sobie siłę i łamię dowód na pół; wraz z nim pęka pewna część mnie. Z uwierającym w krtani napięciem wyrzucam obie części do najbliższego kosza i ze zdruzgotaniem patrzę, jak giną w mroku, jak... jak... przestają istnieć.

Nagle z ramion spada mi nieopisany ciężar.

Zdezorientowany, stawiam pierwszy krok do tyłu. Po nim następuje kolejny, i kolejny, i kolejny, co dystansuje mnie jeszcze bardziej od tego miejsca. Wreszcie zamykam oczy, okręcam się na pięcie i... wracam do domu; do ludzi, którzy na mnie czekają i przy których czuję się bezpiecznie.

O Placu Zapomnienia z kolei...

Postanawiam wreszcie zapomnieć. 

Continue Reading

You'll Also Like

166K 18.9K 35
Mason to syn zarozumiałego burmistrza małego miasteczka, które w skali kraju znaczy tyle, co kałuża po deszczu. Dorian wyniósł się z domu w wieku si...
52.4K 2K 33
"Ostatnią wolą mojej zmarłej matki było, bym po jej śmierci przeprowadziła się do swojego ojca i jego trzech synów z innego małżeństwa. Bosko co?" "D...
4.9K 356 26
To co w tytule ! Okładka nie jest moja i inne grafiki też nie ! NIE będzie tutaj scen 18+ chyba że wattpad postanowi że są. PS: krwi i innyh wnętrz...
187K 11.1K 69
Sezon 1 Ratowanie złoczyńcy, który został opuszczony przez kobietę-Saving the Villain Who Was Abandoned by the Female Lead Próbowałam uratować główne...