Dni, które nie wrócą

נכתב על ידי voeyury

32.5K 3.1K 782

Filozofia. Niezobowiązujące spotkania. Pozerstwo. Sam lubi każdą z tych rzeczy bardziej, niż można przy... עוד

⌈NC-17⌋
⌈jeden⌋
1. Idź w cholerę, Newt
2. Grander był jednak złym pomysłem
3. Prawda gorzka niczym poranna kawa
4. Bo wszystko zaczęło się tamtego dnia na Placu Zapomnienia
5. Zasrany efekt domina
6. Gdy wszystkie kurtyny zaczną spadać
⌈dwa⌋
7. Zainteresowanie przekłada się na efekty
8. Okres pierwszych razów
9. Sprawdzian zaufania
10. Wyidealizowana wizja
11. Tak wygląda szara rzeczywistość
12. Płomień gasnącej nadziei
13. Faktem jest, że on...
14. Nie zrozumieliśmy się, a jednak...
15. Wszystko na własne życzenie
⌈trzy⌋
16. Zejście na ziemię
17. Wdając się w wyścig z uczuciami
18. W poszukiwaniu własnej tożsamości
19. Słowa, które nigdy nie powinny były paść
20. Tylko i aż tyle
21. Tak naprawdę nie żyję
⌈cztery⌋
22. Ważniejsze niż cokolwiek innego
23. Zamrożony w miejscu i czasie
25. Najwyższa pora zapomnieć
26. Gdybym tylko wtedy postąpił inaczej...
⌈epilog⌋
⌈αє⌋

24. Tym razem jestem szczęśliwy

545 56 14
נכתב על ידי voeyury


Od rana czuję się nieswojo. Trochę jakbym znajdował się w innym miejscu, może i o innym czasie.

Po wyjściu spod prysznica niespiesznie przecieram ciało suchym, lekko drażniącym skórę ręcznikiem. Podobnie energicznie odgarniam włosy z czoła, na którym prędko zaczyna skraplać się łaskoczący skórę pot. Całą twarz mam rozpaloną, pulsującą wręcz przez podwyższone ciśnienie. Zdecydowanie zbyt długo stałem pod gorącą wodą. Ile minęło? Pół godziny? Godzina? Nie wiem. Dzisiaj zbyt łatwo tracę rachubę czasu.

Z nikłym grymasem podchodzę do umywalki i wlepiam wzrok wprost w zaparowane lustro. Opierając dłonie o boki chłodnego mebla, mrużę oczy na swoje odbicie, na to enigmatyczne oblicze o niemrawym wyrazie i zmętniałym spojrzeniu starającym się dopatrzyć jakichś zdradliwych rys czy deformacji zwykle przemykających po twarzy w najmniej oczywistym momencie. Ale nic z tego. Po raz kolejny widzę siebie i tylko siebie, tym razem jednak nieco przygaszonego, myślami wciąż tkwiącego w martwym punkcie i — chyba — stabilnego.

Natychmiast coś we mnie narasta, następnie kurczy się, przekręca, aż wreszcie znika, pozostawiając po sobie zaledwie mdły zwiastun napięcia o zupełnie nowej odsłonie, dość niepozornej i — co dziwne — niezbyt szkodliwej, ponieważ raczej nie zapowiada się na to, abym miał w najbliższym czasie wybuchnąć. Nie zapowiada się na cokolwiek. Nie jestem jednak przekonany, jak powinienem to interpretować.

W zasadzie na wiele rzeczy nie jestem gotowy.

Zakładam czyste dresy. Newt najpewniej na ten widok zmierzyłby mnie spojrzeniem wrzeszczącym: hipokryta! I miałby rację, jak zwykle zresztą. Ale nie ma szans, że przyznam to na głos. A na pewno nie w tym wcieleniu. Na niektóre deklaracje najwyraźniej wciąż jest za wcześnie.

Gaszę światło w łazience i wracam do siebie.

Mama ma dzisiaj nockę w szpitalu, dlatego muszę nastroić się na ten nietypowy dla naszego mieszkania marazm, którym mimo wszelkiej woli przesiąkam. Bonnie ma przyjechać dopiero po dziesiątej, jak już skończy pracę i zgarnie potrzebne rzeczy z domu. Mama nie chce, żebym siedział sam, zwłaszcza że poranek wymagający wizyty w laboratorium był dostatecznie ciężki. Nadal ma na uwadze, do czego doszło ostatnim razem, kiedy przez natłok emocji wpadłem w panikę i straciłem nad sobą kontrolę, raniąc się zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Gula staje mi w gardle na samo wspomnienie tego abstrakcyjnego momentu, tego kompletnego oderwania od rzeczywistości kończącego się kolejnym epizodem rozczarowania wywlekającym na wierzch świadomość, jak niewiele potrzeba, aby mnie złamać.

Bezwiednie zbliżam dłoń do szyi i ostrożnie sunę palcem w dół, w kierunku mostka. Dotyk rozgrzanej skóry jest taki... nierzeczywisty. Oddycham głęboko i głośno, byle tylko utrzymać się przy granicy trzeźwości i nie runąć w przepaść. Ale to nie wystarczy. Nie, skoro przyspiesza mi oddech, a wtedy wraz z nim kłopotliwe myśli związane z wirusem oraz jego leczeniem przymierzają się do wskoczenia w gorączkowy wir. Cholera. Muszę zająć czymś myśli. W innym wypadku...

Dzwoń, jeśli musisz się wygadać, okej?

Zagryzam policzek od wewnątrz, a dłonie ze sobą splatam, natychmiast zaczynając je gładzić, mimo że w głowie brzęczy mi alarm ostrzegający przed tą paskudną manierą rozgrzebywania każdej powoli zanikającej rany. Nie reaguję jednak na wrzask intuicji; jest na to za późno. Zamiast tego skupiam się na dotyku oraz towarzyszącym mu wrażeniom. Czuję pod palcami liczne chropowatości zarysowujące się wokół paznokci i twarde, kłujące wręcz końcówki wielokrotnie nadszarpniętych skórek. Chwytam za jedną z nich i całkowicie się zapominam.

Wtedy jednak po mojej dłoni przemyka znajomy prąd niosący za sobą pierwsze znamiona bólu i — co gorsza — czystego przerażenia, tego piekielnego lęku wynikającego z nagłego uświadomienia sobie, jak niewiele potrzeba, abym raz jeszcze postąpił lekkomyślnie i rozdrapał stare rany, tym razem jednak w reakcji na dobiegające zewsząd ciśnienie, które nawet na moment nie pozostaje mi dłużne i już w następnej sekundzie owocuje wysokim piskiem maltretującym wszystkie uwrażliwione zmysły. Nie muszę spuszczać wzroku na te karykaturalne dłonie, ponieważ bez tego wiem, jak paskudnie wyglądają — pełne ran i zaczerwienień, pełne strupków i odstających, poszarpanych skórek.

Nagle zbiera mi się na wymioty.

Za sprawą impulsu zasłaniam usta dłonią, a wtedy to wszystko — dudniące mocno serce, wypełniający umysł szum, okropne dłonie, poobgryzane paznokcie, poszarpane skórki — uderza we mnie ze zdwojoną siłą.

Odrobina namysłu oraz desperacja wystarczą, abym zgarnął telefon z biurka, usiadł na łóżku i włączył FaceTime. Przez chwilę waham się, czy rzeczywiście chcę z kimkolwiek rozmawiać, ale...

Czuję, że zwariuję, jeśli nie zrobię czegoś z tą niepozorną ciszą.

Z zaciśniętymi zębami wybieram numer Newta, a wtedy wokół żołądka obwiązuje mi się upierdliwy supeł. Nie daję mu jednak za wygraną. Kosztem zżerających od środka nerwów znoszę każdy przejaw mdłości i przerażenia, aż wreszcie zastygam, kiedy na ekranie pojawia się niewyraźny obraz w jednej chwili prezentujący rozmazaną ścianę w pokoju Newta, a w drugiej — samego Newta. Kamera zaraz nabiera ostrości. Nasze spojrzenia się krzyżują — a raczej skrzyżowałyby się, gdybyśmy rozmawiali twarzą w twarz. Zagryzam wargę.

Cholera, o czym ja w ogóle myślę?

Zaciskam dłoń na telefonie.

O czym myślę...?

O wszystkim. Dosłownie o wszystkim, co sprawia, że natychmiast pochmurnieję i wariuję.

Ale o tym, co zrobić, żeby poczuć się lepiej, już nie.

Zaczynam tracić cierpliwość do samego siebie.

— Powiedz mi o czymś. O czymkolwiek — wypalam na starcie z nutą desperacji w głosie, z osobliwą emocją, której normalnie bym się wstydził i która bez wątpienia zmusiłaby mnie do schowania głowy w piach. Teraz jednak nie próbuję się odwracać i zakopywać pod stertą kłamstw, nie próbuję się maskować. Pozwalam, by Newt po raz kolejny zobaczył mnie dokładnie takiego, jakim jestem, i już dłużej nie wiem, czy czuję się z tym dobrze, czy przeciwnie: nadal myślę o jak najszybszej ucieczce z pola widzenia. — Proszę.

Nastaje wzbudzająca we mnie niepokój chwila ciszy, podczas której obraz znowu traci na ostrości. Mimo to dostrzegam, jak Newt podnosi się z łóżka i — chyba — wychodzi z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi, co jest dość... dziwne, bo Newt ma totalnego fioła na punkcie zamykania czy domykania wszystkiego, co tylko znajdzie się w zasięgu jego wzroku.

— Planowałem właśnie zrobić sobie coś do jedzenia. — Schodzi po schodach, choć tego nie słyszę. Widzę jedynie przesuwające się stopnie w tle. — A ty? Jadłeś coś?

— Nie mam apetytu — mówię cicho, a Newt unosi brew w reakcji na to niedorzeczne wyznanie. Od razu rodzi się we mnie chęć wytłumaczenia, skąd wzięło się to mizerne samopoczucie sprawiające, że nie mam nawet ochoty na ulubioną kanapkę z KFC. — Wiesz... Miałem dzisiaj koszmarny dzień.

Newt zatrzymuje się i opiera plecami o lodówkę. Patrzy na mnie w taki sposób, jakby bał się o cokolwiek spytać. Możliwe, że ma na uwadze naszą ostatnią rozmowę, podczas której pozwoliłem sobie na mały pokaz paniki, i dlatego stara się nie podejmować tematu bezpośrednio, a subtelnie, krok po kroku, aby mnie nie spłoszyć zbyt gwałtownym przejściem do konkretów. W końcu o tym również mu powiedziałem — o tym, że nie chcę znowu czuć się tak... niepewnie i płochliwie, jakby całe zło świata miało czyhać na mnie tuż za rogiem; że nie chcę, aby lęki raz jeszcze przejęły nade mną całkowitą kontrolę i zmusiły do czegoś nieodwracalnego, do czegoś, z czym tak łatwo sobie nie poradzę. Cieszę się więc, że nie ignoruje mojego poczucia komfortu i nie naciska, mimo że najpewniej zastanawia się, jak sobie radzę.

A może nawet jestem mu wdzięczny?

Wracam do rzeczywistości.

— Chcesz o tym pogadać? — pyta wreszcie z łagodną nutą w głosie.

— Sam nie wiem... — Nerwowo wzruszam ramionami. — Chcę po prostu... Mieć spokój. Najzwyklejszy spokój. Chociaż przez jeden dzień. Chcę... — Waham się. — Chcę chociaż przez jeden dzień nie myśleć, co będzie dalej. Ale to jest silniejsze ode mnie. Zwłaszcza po... dzisiejszym. — Urywam, gryząc policzek. Wzrasta we mnie panika. Nie wiem, czy jestem gotowy. Nie chodzi o strach przed powiedzeniem tego właśnie jemu, ale — wydaje mi się — o świadome wyznanie prawdy przed samym sobą. O lęk przed konfrontacją.

Newt i tak chwyta się tematu.

— Po dzisiejszym? — ciągnie. Słowa te są niczym akustyczne widmo przyprawiające mnie o wrażenie, jakbym utknął gdzieś poza zasięgiem, może głęboko pod wodą, ogółem pod powierzchnią, ewentualnie za uformowaną przez skrajne emocje ścianą odbijającą wszystkie niewygodne bodźce.

Nie odpowiadam od razu. Jedynie patrzę na niego w ciszy i nie mam pojęcia, co myśleć; czy w ogóle powinienem cokolwiek myśleć. Zadzwoniłem do niego, żeby pogadać, a i tak nie mogę zdobyć się na szczerość. Znowu. Ostatnio nic z tego, co robię, nie ma sensu. Na dodatek cała ta sytuacja sprawia wrażenie oderwanej od rzeczywistości. Myślami nadal tkwię w jakimś odległym, zamrożonym czasowo miejscu i ani myślę je opuścić, nawet jeśli wiem, że tym zachowaniem jedynie ściągam na siebie kolejne problemy.

Ale... Muszę mu powiedzieć. Muszę to z siebie wyrzucić. W innym wypadku oszaleję, słowo daję.

Łzy stają mi w oczach, ale nie płaczę; już nie.

— Ja... Odebrałem dzisiaj wyniki, Newt. Jestem pozytywny. Jestem... Jestem... — Chory, pragnę powiedzieć, ale żadne kolejne słowo nie przechodzi mi przez gardło. Łapię kilka płytkich wdechów, byle tylko odzyskać zdolność mowy. — Muszę też powtórzyć badania za trzy miesiące... — W moim głosie pobrzmiewa wyraźny żal. Ale do kogo i o co, nie wiem; nie potrafię tego wskazać. — To się nigdy nie skończy. Nigdy — podkreślam. — To będzie ze mną już zawsze. — Krzywię twarz. — Nie wyleczę się z tego.

Newt przez ułamek sekundy wygląda na wytrąconego z równowagi. Porusza się nerwowo, może trochę zbyt nerwowo jak na osobę, z której zachowania zazwyczaj nie można zbyt wiele wywnioskować. Obraz na krótką chwilę się rozmazuje, lecz zaraz po tym widzę ponownie w pełni wyraźną twarz Newta, co nieco mnie uspokaja i — paradoksalnie — dezorientuje.

— Nie wiedziałem, że to było dzisiaj... — Brzmi, jakby było mu z tego powodu przykro. — O rany.

— Nie mówiłem nikomu.

— Wciąż... — Wzdycha. — Nie powinieneś być z tym sam. — Patrzy w kamerkę. — Cholera, to... Jak się z tym czujesz? Wiem, że to pytanie ssie, ale rany. Wszystko okej?

Śmieję się gorzko.

— Czy jest okej? — Kręcę głową z niedowierzaniem, ale nie złoszczę się o to pytanie.

Newt na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że czuję się beznadziejnie. W końcu jak można się czuć, wiedząc, że jest się chorym na coś, czego nie można wyleczyć? Nie wiem nawet, czy podjęcie się próby sensownego opisania towarzyszących mi emocji ma jakikolwiek sens. Ich jest tak wiele i na dodatek są tak różne, że naprawdę nie wiem, w jaki sposób je określić.

Ale w jego pytaniu chyba nie do końca o to chodziło.

— W tej chwili tak — mówię szczerze. Nie dodaję jednak, że rozmowa z nim bardzo się do tego przyczyniła, bo sam nie do końca rozumiem, dlaczego tak na mnie podziałała. — Tylko wiesz... To jak ze staniem nad przepaścią na jakimś chwiejnym gruncie, gdzie każdy, nawet ten najmniejszy ruch jest ryzykowny. Chyba właśnie tak się czuję. Jakby... Na każdym kroku ciąży mi myśl, że coś spieprzę. A obaj wiemy, że mam do tego tendencję, co nie?

— Przestań.

— Taka prawda. Zawsze wszystko psuję. — Wypowiadam to z taką ilością żalu, aż jestem zdziwiony brzmieniem swojego głosu. Odchrząkam. — Dlatego, cóż... — Kiedy zdaję sobie sprawę, co planuję powiedzieć, zażenowanie i obawa buchają mi w twarz gorącem. — Dziwię się, że jeszcze ze mną rozmawiasz.

Newt wybałusza oczy.

— O czym ty mówisz? — Zdecydowanie nie spodziewał się tego usłyszeć. Na pewno nie w tym momencie.

Ja zresztą też nie planowałem poruszać tematu naszej przyjaźni, która — mam wrażenie — od dłuższego czasu stoi pod znakiem zapytania, a to dlatego, ponieważ jak skończony dureń odsuwam od siebie wszystkich i nawet nie próbuję dać od siebie czegokolwiek, co udowodniłoby, że i mnie zależy. A zależy. Zawsze zależało. Wolałem niestety udawać, że jest inaczej i że nikogo nie potrzebuję, ponieważ...

Nic nie trwa wiecznie.

Tak myślałem. Wręcz wierzyłem w to przez naprawdę długi czas.

Ale... Chyba byłem w błędzie.

— Nie bądź zły, ale... ja serio tego nie rozumiem. — Spuszczam wzrok. — Bo jednak beznadziejny ze mnie przyjaciel. Olewam cię. Odpycham. Robię to wszystko, a ty i tak... — Jesteś tutaj, dodaję w myślach. — Nie męczy cię to? Ta jednostronność?

— Czasami.

Uśmiecham się pod nosem, przygnieciony wstrętem do samego siebie.

— A więc jednak. — Nadal nie podnoszę wzroku.

— Męczy mnie też robienie jajecznicy trzeci dzień z kolei — mówi z odrobiną zdezorientowania w głosie. — A mimo to nadal ją jem.

Chyba łapię aluzję.

— Nigdy bym cię nie posądził o tak barwną analogię. — Unoszę wzrok na wyświetlacz telefonu. Newt wrócił już do siebie; siedzi na łóżku, opierając plecy o ścianę.

— Obaj nadal potrafimy się wzajemnie zaskakiwać, co? — Na jego twarzy pojawia się niewyraźny uśmiech, który znika szybciej, niż nachodzi mnie myśl, że chyba nigdy nie widziałem u niego takiego rozdartego wyrazu, jakby jednocześnie chciał się zaśmiać i załamać. — Szczerze? Nie wiedziałem, że tak bardzo się tym przejmujesz.

— Cóż... Chyba nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

— Chyba nie. Ostatnio ogólnie niewiele rozmawialiśmy. — Wzrusza ramionami. — Ale... Sam nie wiem, coś takiego chyba powinno rzucać się w oczy?

— Może. Najwyraźniej obaj jesteśmy ślepi.

Newt przechyla głowę na bok.

— Więc? Dalej się tym martwisz?

— Trochę — przytakuję.

— Wiesz, że niepotrzebnie? — pyta cicho.

Patrząc na jego zadartą brew i to, jak niechętnie poprawia się na siedzeniu, dochodzę do wniosku, że wcale nie liczy na odpowiedź. Najpewniej zamierza coś jeszcze wyjaśnić, dlatego najzwyczajniej w świecie czekam, bo nic innego mi nie pozostaje. Dopiero z opóźnieniem spostrzegam, że wcale się nie denerwuję, przeciwnie — jestem zaskakująco opanowany, a nawet... podekscytowany.

— Niejeden raz mieliśmy gorszy okres, bo jeden z nas coś odwalił, a drugiemu to nie odpowiadało. No trudno. Zdarza się każdemu. Ale teraz? Rany... Doszło do czegoś, czego żaden z nas nie mógł przewidzieć. Niby dlaczego miałbym zostawić cię z tym samego? — Milknie na moment. — Poza tym mamy wspólny projekt do zrobienia.

Nie reaguję w żaden sposób, kiedy coś ciepłego i charakterystycznego rozlewa mi się po piersi, a na ramionach wykwitają pierwsze znamiona gęsiej skórki. Serce znowu zaczyna kołatać, mimo że już nie jestem ani spanikowany, ani przerażony tym, co rozmowa może przynieść; co Newt może o mnie pomyśleć, wiedząc, że jestem chory i nic już z tym nie zrobię. Wypuszczam powietrze, kiedy ramiona rozluźniają się pod wpływem nieopisanej ulgi, co jedynie udowadnia, jak bardzo byłem spięty przez cały ten czas. Nie tylko teraz, w trakcie rozmowy, ale ogólnie — z głową pełną druzgocących myśli niechcących mnie opuścić.

Już dłużej nie czuję tego wszystkiego dlatego, że się boję. Nie.

Czuję to, ponieważ...

Cholera, jestem szczęśliwy.

Mija chwila, nim jestem w stanie pozbierać myśli w sensowną całość i wyprowadzić z nich wniosek, ale...

Wierzę mu. Naprawdę mu wierzę.

— Nie miałeś zrobić sobie czegoś do jedzenia? — Głos trochę mi drży, ale nic sobie z tego nie robię. Najwyraźniej muszę na nowo przywyknąć do kontaktu z innymi, do niezobowiązujących rozmów i żartów, z którymi przez pewien czas nie miałem do czynienia. Ale po kolei, małymi kroczkami. Najpierw chcę zwyczajnie nacieszyć się chwilą. Dopiero później zacznę zastanawiać się nad resztą.

— Chyba po prostu zamówię pizzę.

Parskam.

— Nie katuj się później za bardzo ćwiczeniami. — Opadam na poduszkę. Przytrzymuję telefon mocniej, aby nie wyślizgnął się z dłoni i nie walnął mnie w twarz. Kiedyś dostałem nim prosto w zęby i przez moment bałem się, że mam po jedynkach. Aluminiowa obudowa to bardzo niebezpieczna rzecz. — Ewentualnie zrezygnuj z salami i postaw na warzywka.

— Może rukola?

— Fuj. — Na samą myśl o tym paskudztwie robi mi się niedobrze. — Nawet nie wymawiaj tego słowa. Wiesz, że do tej pory mam koszmary po twoim pesto z rukoli?

— Tak, to było tragiczne. — Śmieje się krótko, przerywanie. — Nie wiem, co poszło nie tak.

— Rukola poszła nie tak.

— Możliwe. — Nadal brzmi na rozbawionego. — Hej, Sam? — Poważnieje.

— Hm? — Wtulam głowę w poduszkę.

— Chcesz pogadać o tym... leczeniu? — pyta ostrożnie.

Zagryzam skrawek wargi, bo mimo wszystko wciąż jest mi ciężko na samą myśl, że będę musiał przebrnąć przez cały ten proces raz jeszcze, i że w zasadzie na jednym razie się nie skończy. Podejmując się leczenia, tak naprawdę wkraczam na ścieżkę, która nie ma końca; tylko pojedyncze etapy, takie jak badania kontrolne. Najgorsze w tym wszystkim chyba jednak jest czekanie i niecierpliwienie się, czy za te trzy miesiące będzie ze mną jeszcze gorzej niż obecnie. Czy przez ten czas nic nie zdąży pieprznąć.

— Boję się tego — wyznaję szczerze. — Znam całą teorię i wiem, że dzięki lekom poczuję się lepiej. Wciąż... Sam fakt, że moje życie będzie zależne od paru tabletek... To mnie przeraża, wiesz? Cholernie przeraża.

— Czytałem trochę o tym. — Przeczesuje dłonią włosy. — No i jasne, że możesz mieć jakieś wątpliwości, ale... Wiesz, że ludzie żyją z tym normalnie?

— Wiem. I serio cieszę się, że jest na to jakiś sposób, ale... — Nerwowo wzruszam ramionami, a usta ściągam. Nie wiem, jak opisać targający mną mętlik.

Newt kiwa głową, więc domyślam się, że nie muszę już nic więcej dodawać.

— Na spokojnie. Masz przecież czas, żeby... — Przerywa i mruga parę razy, jakby szukał odpowiedniego określenia. — No, wiesz. Żeby się z tym oswoić.

— Pewnie tak.

— No.

Uśmiecham się drwiąco.

— Wracamy do monosylab?

— Chyba wyczerpałem swój dzisiejszy limit słów. — Nim urywa, rozlega się szum, trochę jakby próbował stłumić śmiech. Tuż po tym poważnieje; ściąga brwi w ten swój niemożliwy do podrobienia sposób. — Pewnie rzucę banałem, ale... Nie myśl o tym w tak długiej perspektywie. Zróbmy to krok po kroku.

— Krok po kroku? — Przekrzywiam głowę z ciekawością.

Ignoruję falę ciepła, jaka przepływa wzdłuż mojego ciała tylko dlatego, że Newt powiedział my.

— Mhm. Nie myśl o badaniach. O wynikach. O tym, co będzie za kolejne trzy miesiące. Skup się na tu i teraz. — Nie odwraca wzroku od kamerki. — Skup się tylko na najbliższym tygodniu. A jeśli to będzie za dużo, to...

— Skupić się na jednym dniu?

— Dokładnie. — Pojedyncze skinienie. Czułość bijąca z oczu. Chłonę te wszystkie detale niczym gąbka, bo dzięki temu przestaję tak burzliwie myśleć o panice, jaka jeszcze do niedawna mnie ogarniała. — I nie szkodzi, jeśli nie wyjdzie od razu. Będziemy próbować do skutku.

My. Znowu my.

— Jejku. — Próbuję zignorować kolejny przepływ ciepła. Cholera. — Kto by pomyślał, że wyrośnie z ciebie taki czaruś.

Ach, znowu ten uśmiech.

— Czaruś? — Przechyla głowę; w jego tonie pojawia się nowy, pobrzmiewający urzeczeniem akcent. — Schlebiasz mi. Kontynuuj.

— Naprawdę tak niewiele ci potrzeba? Dobrze. — Nie wierzę, że słowa wychodzą ze mnie tak gładko. — Bałamutnik. Goguś. Donżuan.

— Chryste. — Rechocze otwarcie. — Donżuan? Kto tak w ogóle mówi?

Niemalże przewracam oczami.

— Kocioł, garnek. Coś ci świta?

— Niby kiedy tak mówiłem?

— Szybciej by poszło, gdybyś... — Urywam nagle i zadzieram głowę, bo z korytarza niespodziewanie dobiega zgrzyt zamka.

Po mieszkaniu roznosi się stukot obcasów powoli uderzających o podłogę. Podnoszę się i siadam, a gdy chwilę po tym do pokoju zagląda ciotka Bonnie, na której twarzy maluje się aż za dobrze znana mi niepewność, mogę jedynie uśmiechnąć się ufnie.

— Jak się czujesz, Sam? Wszystko dobrze? — pyta ostrożnie, ale jednocześnie w inny sposób niż Newt przedtem.

Rzucam przelotnym spojrzeniem na telefon. Newt trzyma coś w ręce; być może ulotkę z ulubionej pizzerii. Szybko przerabiam w głowie cały wieczór i dochodzę do wniosku, że wcale muszę zastanawiać się nad odpowiedzią.

— Jest w porządku. — A nawet lepiej, dodaję w myślach.

Bonnie przygląda mi się przez chwilę badawczo, ale chyba nie wyłapuje niczego niepokojącego, bo rozluźnia się i — cholera — niespodziewanie odwzajemnia mój uśmiech, być może po raz pierwszy w życiu.

— Zawołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

— Jasne.

Przenoszę uwagę na wyświetlacz telefonu. Nadal czuję się dziwnie podekscytowany naszą rozmową sprzed chwili, choć nie do końca rozumiem, co dokładnie za nią odpowiada.

— Bonnie już tu jest — mówię, dusząc w sobie ciekawość.

— Dogadaliście się jakoś?

— Chyba tak. Nawet ostatnio mnie... przeprosiła. — Zwilżam językiem wargę. — Za coś, co kiedyś powiedziała.

— O. — Unosi brwi. — To naprawdę super. Twoja mama jest w pracy?

— Tak. Ma dzisiaj nockę. Poprosiła Bonnie, żeby do mnie zajrzała, bo... — Mimowolnie spuszczam wzrok. — Nie chce, żebym był sam. Nie po tym, jak odebrałem wyniki. — Przełykam ślinę. — Wiesz, czasami zdarza mi się aż za bardzo... panikować.

— Masz na to jakiś sposób? Nie wiem, jakieś... zajęcie, żeby skupić myśli na czymś innym?

— To... Mam nad tym pracować z psychologiem. — Marszczę brwi. — Ale... tak. Myślę, że mam coś takiego. — Uśmiecham się subtelnie.

Nie dodaję, że mam na myśli naszą rozmowę; że to dzięki niej udało mi się dzisiaj zapanować nad szalejącymi myślami. Nie chcę też go za bardzo męczyć, bo jest już późno i widzę, że jest zmęczony, chociaż sam tego na pewno nie przyzna.

— Chyba się położę — mówię, mimo że wcale nie jestem śpiący.

Newt nie doszukuje się w tym kłamstwa. Kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje, żebym dzwonił, jeśli będę chciał pogadać. Nawet gdy połączenie zostaje zakończone, a twarz Newta znika z wyświetlacza, nie przestaję wpatrywać się w telefon jeszcze przez pewien czas. Chyba po prostu nadal nie wierzę w to wszystko; w trzymające się mnie emocje, którym tym razem daleko do strachu czy bólu.

Tym razem jestem...

Szczęśliwy.

Naprawdę szczęśliwy.

Aż nie chce mi się wierzyć.

***

Woda bulgocze w czajniku, dlatego patrzę z oczekiwaniem, aż pstryczek da znać, że mogę już zalać swoją poranną kawę i usiąść przed telewizorem. Planuję zrobić rutynowy przegląd nowości na serwisach streamingowych, bo — kto wie? — może pojawiło się coś nowego, co zdołam obejrzeć do końca. Ostatnio jakoś nie mogę się w nic wkręcić.

Mama pojechała niedawno do szkoły, żeby porozmawiać z dyrektorem o mojej sytuacji, która tak naprawdę nie służy nam obojgu. Sama myśl o powrocie do klasy, do rozmów z Clayem czy Lucy sprawia, że jest mi tak... dziwnie, niezręcznie wręcz. Na dodatek wiem, że narobiłem sobie sporo zaległości. Najpewniej z początku będę miał problem, żeby to wszystko nadgonić. Ale... Jakoś to będzie. Tak myślę.

Taylor nie był za totalnym zindywidualizowaniem zajęć. Jego zdaniem izolacja jest ostatnim, na co powinniśmy się z mamą decydować, jeśli chcemy wrócić do normalnego trybu życia; jeśli ja chcę znowu poczuć się zwyczajnie i już dłużej nie myśleć o tym, że stwarzam zagrożenie samą swoją obecnością. Namysł nie był mi potrzebny, abym doszedł do wniosku, że facet rzeczywiście ma rację.

Nie wiem jednak, jak to dokładnie będzie wyglądało. Więcej luzu? Brak nagany, jeśli zerwę się w połowie dnia, bo jakaś głupota mnie przytłoczy? Naprawdę chciałbym już to wszystko wiedzieć, żeby dać sobie czas na przetrawienie informacji; na oswojenie się z tym, co mnie czeka.

Cierpliwość nadal nie jest moją mocną stroną.

Z kawą w ręce wychodzę zza wyspy kuchennej i zaraz po tym siadam na stojącej kawałek dalej kanapie. Stawiam kubek na stoliku, tuż obok kartki wyrwanej z notesu, na której nabazgrałem parę rzeczy zaleconych przez psychologa. Patrzę na napisany wielkimi literami nagłówek i zagryzam wargę.

Co zrobić, jeśli...

Przelatuję wzrokiem po notatkach. Siedziałem nad tym cały ranek, a i tak nie na wszystko znalazłem odpowiedź. Nie wiem nawet, czy to zadziała; czy ma prawo zadziałać. Jednocześnie... No cholera, tak błaha rzecz daje mi prawdziwe poczucie kontroli. Coś, co — wydawało mi się — już dawno straciłem. A jednak sam mogę decydować, co będę robić, jeśli nagle poczuję się źle, jeśli nagle... spanikuję.

Myśl, że to wcale nie koniec, że nadal mogę o sobie decydować, sprawia, że powoli zaczynam odzyskiwać nadzieję na to, że z czasem będzie lepiej.

Musi być.

A ja zrobię to krok po kroku.

Łapię za pilota i włączam telewizję, a następnie Netfliksa. Nim przechodzę do listy nowości, ostatni raz patrzę na stolik i na swoje notatki. Mimowolnie uśmiecham się pod nosem.

Może to dziwne, ale...

Dzięki tak prostej rzeczy na nowo zaczynam wierzyć, że jeszcze uda mi się odzyskać pełną kontrolę nad własnym życiem.

Musi się udać. Musi.

המשך קריאה

You'll Also Like

31.2K 1.5K 17
George Davidson był poniżany w szkole przez jednego wysokiego blondyna i jego przyjaciół, A przez resztę uczniów szkoły traktowany jak śmieć ale znal...
32.7K 1.5K 21
⛔Z powodu komplikacji, fanfiction zostało podzielone na dwie części, obie znajdują się na moim profilu ⛔ ⛔Kolejność końcowych rozdziałów części pierw...
12.7K 1.8K 37
Mateusz Wilk uczeń, na którego każdy patrzył z przymrużeniem oka przez pewien incydent z początku roku, pewnego razu zaczyna dostawać listy od niejak...
3.7K 405 24
Gracze zostają wyrzuceni na wyspe. Od teraz od nich zależy- czy zginą, czy przeżyją i zgarną nagrode. . . . #2 - #survival 8.04.2019