Dni, które nie wrócą

Por voeyury

32.6K 3.1K 782

Filozofia. Niezobowiązujące spotkania. Pozerstwo. Sam lubi każdą z tych rzeczy bardziej, niż można przy... Más

⌈NC-17⌋
⌈jeden⌋
1. Idź w cholerę, Newt
2. Grander był jednak złym pomysłem
3. Prawda gorzka niczym poranna kawa
4. Bo wszystko zaczęło się tamtego dnia na Placu Zapomnienia
5. Zasrany efekt domina
6. Gdy wszystkie kurtyny zaczną spadać
⌈dwa⌋
7. Zainteresowanie przekłada się na efekty
8. Okres pierwszych razów
9. Sprawdzian zaufania
10. Wyidealizowana wizja
11. Tak wygląda szara rzeczywistość
12. Płomień gasnącej nadziei
13. Faktem jest, że on...
14. Nie zrozumieliśmy się, a jednak...
15. Wszystko na własne życzenie
⌈trzy⌋
16. Zejście na ziemię
17. Wdając się w wyścig z uczuciami
18. W poszukiwaniu własnej tożsamości
19. Słowa, które nigdy nie powinny były paść
20. Tylko i aż tyle
21. Tak naprawdę nie żyję
⌈cztery⌋
22. Ważniejsze niż cokolwiek innego
24. Tym razem jestem szczęśliwy
25. Najwyższa pora zapomnieć
26. Gdybym tylko wtedy postąpił inaczej...
⌈epilog⌋
⌈αє⌋

23. Zamrożony w miejscu i czasie

628 70 25
Por voeyury


Patrzę przez szybę na ludzi przechadzających się wzdłuż mokrego od deszczu chodnika przy skrzyżowaniu Mother Gaston Boulevard i Sutter Avenue. Mama znika w Dunkin' Donuts na dobry kwadrans, uznając, że kawa oraz świeże bajgle dobrze nam zrobią po tak nerwowym dniu. Od początku stresowała się tą wizytą prawdopodobnie bardziej niż ja, dlatego w ogóle nie dziwi mnie chęć zwrócenia uwagi na tematy trywialne, jak jedzenie czy bębniący po oknach deszcz. Ani razu nie spytała, jak czuję się po rozmowie z psychologiem. Najpewniej czeka, aż sam poruszę temat i wyznam, czy spotkanie przebiegło dobrze, czy nie pomogło ani trochę i — jak na złość — jeszcze bardziej namieszało mi w głowie przez ponowne rozgrzebanie tematu sprawiającego dużą trudność nie tylko mnie, ale nam dwojgu.

A ja nie wiem, jak się za to zabrać.

Bo nie było źle.

Było raczej...

Osobliwie.

Pierwszy raz powiedziałem o tym wszystkim zupełnie obcej osobie i nie poczułem się obnażony, prędzej... zażenowany. Spodziewałem się krzywych spojrzeń i dezaprobaty, a dostałem najzwyklejszy spokój. Na twarzy tego obcego, ale znającego mnie człowieka ujrzałem wyłącznie przejrzyste oblicze pozbawione krytycznej oceny; zero odrazy. Zrozumiałem, że to nie w ludziach tkwi problem, a we mnie oraz w sposobie postrzegania całego wszechświata, który ma zabarwienie ściśle pejoratywne i odgórnie narzuca mi cały wachlarz irracjonalnych obaw skutecznie zakłócających odbierane z otoczenia sygnały.

Prostuję plecy, kiedy mama pojawia się w zasięgu wzroku. Szybkim krokiem okrąża maskę samochodu i otwiera drzwi.

— Proszę. — Podaje mi ciepły, papierowy kubek. — Mieli bardzo dużo zamówień.

— To nic. — Zaciągam się łagodnym aromatem kawy. — Dziękuję.

— Wzięłam trzy pełnoziarniste. — Odkłada torbę z bajglami na bok, aby zapiąć pasy i odpalić silnik. — Wracamy?

— Jasne. — Krótko kiwam głową.

Mama zjeżdża z parkingu prosto na ulicę i jedzie wzdłuż niej aż do skrzyżowania z Glenmore Avenue, gdzie przepuszcza parę osób przez przejście dla pieszych. Rozluźniam się na myśl, że jesteśmy już prawie pod domem. Biorę łyka kawy z mlekiem i patrzę przez szybę na ogrodzony parking znajdujący się obok starego, ceglanego kościoła pentekostalnego.

Myślami wciąż tkwię w próżni i przerabiam proste słowa. HIV. Wyniki. Kontrola. Bezpieczeństwo. Choć ich znaczenie jest jasne i klarowne, ciężko mi w nie... uwierzyć; ciężko mi zaakceptować fakt, że rzeczywistość jest tak prosta, że wcale nie wymaga ode mnie wiele. Jedynie trochę trzeźwego myślenia.

— Wiesz... — Przystawiam kubek do dolnej wargi. Ciepła para łaskocze mnie w nos. — Taylor... On nawet przez chwilę nie wyglądał, jakby się... brzydził. A powiedziałem o wszystkim.

Mama zaciska dłonie na kierownicy.

— Przepraszam — mówi tylko słabym głosem.

Przez dezorientację marszczę brwi i natychmiast zwracam się w jej kierunku.

— Za co?

— Za tę sytuację. Za to, że boisz się, co pomyślą o tobie ludzie. — Nabiera głęboki wdech. Zaraz po tym prędkość na liczniku spada. Zjeżdżamy na osiedlowy parking znajdujący się po lewej stronie ulicy. — Za to, że musisz przez to przechodzić.

— Przecież... to nie twoja wina.

— Nie wiem. — Kręci głową, gasząc silnik. — Czuję, że mogłam temu zapobiec.

— Nie mogłaś. — Choć podejrzewam, że te słowa mogą ją podwójnie zaboleć, nie cofam ich, mimo że pewna część mnie pragnie uciąć temat i raz jeszcze zakopać się w licznych niedomówieniach odwracających uwagę od prawdy. — Ufałaś mi. Nie miałaś powodu, by nie ufać. A ja... Stchórzyłem. — Spuszczam wzrok. — Właśnie tak. Stchórzyłem. Zamiast zwrócić się do ciebie po pomoc... Zamiast zwrócić się po pomoc do kogokolwiek, wolałem... uciekać. — Słowo po słowie wyrzucam z siebie cały żal, całą targającą mną frustrację. — To... To moja wina. Moja. To ja popełniłem błąd, nie ty, więc...

Łapie mnie za dłoń i ściska ją delikatnie, zupełnie jakby bała się, że mnie zrani, jeśli włoży w ten dotyk więcej siły. Chcę jej pokazać, że tak się nie stanie. Chcę jej udowodnić, że się nie boję. Chcę jej przekazać, że dotyk tej znajomej dłoni przywodzi mi na myśl same dobre chwile, że to dzięki okazywanej przez nią trosce jestem tutaj i próbuję walczyć z czymś, co pokonało mnie już dawno temu. Patrzę więc na nią z autentyczną wdzięcznością i odpowiadam znacznie mocniejszym ściskiem dłoni.

— Poradzimy sobie, tak? — Słowa, jakimi mama motywuje mnie od samego początku, przechodzą mi przez gardło z trudem. Niemalże czuję, jak nerwy wybuchają mi w żołądku, chłonąc każdą namiastkę powoli kształtującej się motywacji. Mocniej ściskam kubek w drugiej dłoni, aby odreagować i zapobiec czyhającemu za rogiem efektowi domina.

— Tak. — Na twarz mamy wpływa szczery uśmiech. — Poradzimy.

Wychodzę z samochodu z kawą w jednej ręce, a z papierową torbą bajgli w drugiej. Świeże powietrze powoli sprowadza mnie na ziemię. Rzucam okiem na swoją kamienicę, na podłużną ścieżkę prowadzącą do głębszej części osiedla, na gęste drzewa i chodniki obsypane brudnymi, pożółkłymi liśćmi. Ścisk w gardle maleje, dlatego obracam się dookoła i chłonę widoki, aby jeszcze bardziej odwrócić uwagę od problematycznych myśli chcących ponownie wedrzeć się na pierwszy plan. Żadna z tych rzeczy nie jest zamrożona w czasie. Żadna z tych rzeczy nie tkwi w mentalnej próżni, z której nie może się wydostać. Dlaczego więc ja nie mogę stać się częścią otaczającej mnie scenerii i wrócić do życia? Skoro wszystko toczy się do przodu i trwa, dlaczego, do diabła, ja tkwię w miejscu, pozwalając sięgającym z oddali złym nawykom i porażkom dyrygować temu, co robię?

Z rezygnacją zwracam się ku kamienicy. Mama stoi przy otwartych drzwiach wejściowych i czeka, aż do niej dołączę. Gdy przekraczam próg, zatrzaskuje je i oboje wchodzimy na górę w akompaniamencie nierównych kroków oraz szelestu torby. Mimochodem upijam trochę kawy, a gdy po chwili ląduję w mieszkaniu, ściągam buty z nóg i parę kroków później zostawiam bajgle i kubek przy aneksie.

Mam ochotę...

No właśnie, na co?

— Wiesz, nie rozumiem tego. — Wkładam w te słowa tyle zagubienia, ile tylko jestem w stanie. Nie chcę krzyczeć. Nie chcę płakać. Chcę... Chcę się po prostu wygadać. — A ty rozumiesz? — Patrzę mamie w oczy, opierając plecy o blat kuchenny. Łokciem trącam kawę. — Bo nic z tego nie ma sensu.

— To znaczy? — Odkłada torbę na bok.

— To... wszystko. — Próbuję dłońmi wytworzyć jakiś dziwny kształt w powietrzu. — Poszedłem tam z myślą, że przez całe spotkanie będę musiał unikać krzywych spojrzeń, a... nic takiego nie miało miejsca. Taylor nawet przez chwilę nie wyglądał, jakby się mnie brzydził.

— Rety, Sam... — Podchodzi bliżej z wyraźnym zmartwieniem malującym się na twarzy. — Tego się bałeś?

— Tego się... boję — podkreślam.

W jej oczach przejawia się współczucie.

— Słońce... — Ujmuje moje dłonie we własne, lekko je ściska. — Musisz wiedzieć, że to, co ci się przytrafiło, nie jest żadnym powodem do wstydu. Dlatego nie myśl o sobie jak o kimś... gorszym. Bo nie jesteś gorszy. Jesteś sobą. Masz taką samą wartość jak każdy inny człowiek.

Kiwam głową.

— Rozumiem, mamo. Naprawdę rozumiem. — Biorę duży wdech. — Po prostu... Po tym wszystkim ciężko jest mi się przestawić, wiesz? Przez tyle czasu wmawiałem sobie, że nikomu na mnie nie zależy. A teraz... A teraz widzę, że jest inaczej. — Przełykam gulę. — I nie za bardzo wiem, jak sobie z tym poradzić.

— Takie rzeczy przyjdą z czasem. — Odgarnia mi włosy z czoła. — Wiesz już, że możesz na mnie liczyć. A to najważniejsze.

Łagodnie gładzi mnie po policzku i zabiera dłoń. W ciszy patrzę, jak sięga do torby, by wyciągnąć z niej telefon i wkrótce po tym wykonać połączenie w związku z ostatnim wezwaniem do sądu. Ze względu na mnie wróciła do domu szybciej, niż przywidywała, mimo że sprawa o zaniedbanie dalej się toczy. Ma tyle zmartwień na głowie, a i tak bezustannie jest przy mnie, dając od siebie maksimum.

Żadnym słowem nie wyrażę tego, jak bardzo jestem jej wdzięczny.

Wypijam kawę do końca, zabieram jednego bajgla i już prawie znikam w swoim pokoju na resztę dnia, kiedy przypominam sobie, że izolacja jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję. Zmieniam więc plany i zostaję w pobliżu mamy, skupiając całą uwagę na telewizji. Chwytam się nadziei, że dzięki temu zapomnę o swoich problemach. Choćby na krótki moment.

***

Siedzenie po ciemku powoli zaczyna mi przeszkadzać. Nie chcąc za bardzo hałasować, szybko zgarniam puste opakowania po chińszczyźnie z Hong Li i wstaję, aby wyrzucić śmieci. Stając obok przejścia z aneksu do korytarza, sięgam do włącznika zawieszonego trochę ponad doniczką ze starą palmą. Pokój natychmiast się rozświetla. Parę razy przecieram lekko łzawiące oczy i oddycham powoli, zmęczony dzisiejszym dniem. Skręcam do łazienki. Muszę opłukać twarz chłodną wodą.

Nie patrzę na swoje odbicie zbyt długo. Wystarczy jedno spojrzenie na szyję pokrytą paroma strupami, aby w moich żyłach ponownie zapłonął żar. Nabieram parę głębokich wdechów w celu jak najszybszego wyrzucenia z głowy tego paskudnego obrazu i zapanowania nad własnym organizmem. Nad tymi rzeczami mamy pracować podczas kolejnej sesji — rytuałami, dzięki którym będę w stanie uzyskać kontrolę nad sytuacją, a także zapobiegać dalszym problemom wynikającym z nieprzerwanej lawiny impulsywnych działań.

Mierzwię włosy mokrymi dłońmi, walcząc z pokusą ponownego spojrzenia w lustro. Daję sobie tylko sekundę. Widzę twarz, ale... czyją? Zakręcam wodę. Wychodzę.

Ledwo zamykam drzwi, jak dociera do mnie charakterystyczny dźwięk przychodzącego połączenia. Przełykam ślinę i wchodzę do swojego pokoju. Podchodzę do biurka, na którym leży telefon. Biorę go do ręki i patrzę, kto dzwoni. Żołądek podchodzi mi do gardła na widok wyświetlającego się imienia. Szlag. Chyba... Chyba nie jestem na to gotowy. Nie dzisiaj. Nie teraz.

Nie w tym wymiarze.

Kolejne sekundy dłużą się niemiłosiernie — do tego stopnia, że ta cholerna marimba zaczyna odbijać mi się głuchym echem w głowie.

W końcu odbieram.

Po drugiej stronie w pierwszej kolejności wita mnie świst wiatru.

— Cześć.

Przez ścisk w gardle nie jestem w stanie odpowiedzieć od razu. Mija chwila, nim zbieram się w sobie na tyle, by zabrać głos.

— Cześć. — Brzmię prawie tak żałośnie jak nienastrojona gitara. Odchrząkam. — Cześć.

— Jestem pod twoim domem.

— Co? — Unoszę brwi, totalnie zbity z tropu.

Mimochodem patrzę na zasłonięte okno i przez kolejną chwilę nie wiem, co zrobić.

— Właśnie przyjechałem — dodaje Newt.

— Yyy...

Sztywnym krokiem przecinam całą długość pokoju. Sięgam za zasłonę i mocnym szarpnięciem odsuwam ją na bok. Gdy sięgam za uchwyt, widzę, jak mocno dłoń mi drży, lecz mimo to otwieram okno na oścież i wychylam się tak bardzo, aż muszę chwycić się framugi. Rzucam okiem po całej długości parkingu i niemalże tracę grunt pod nogami, kiedy go wyłapuję wśród stojących w rzędzie samochodów. Plecami opiera się o maskę swojego mini SUV-a, natomiast twarz ma zwróconą wprost na mnie. Czuję to.

Gorąc niezapowiedzianie bucha mi w twarz.

— Przeszkadzam?

— Co? Nie, to nie... — dukam bez ładu i składu, nie potrafiąc przyjąć do wiadomości faktu, że Newt jest tutaj i zachowuje się, jak gdyby nigdy nic, a przecież... przecież... wie. — Newt... dlaczego...? — Nie kończę. Nie jestem w stanie.

Dlaczego tu jesteś?

Teraz on nie odpowiada przez krótki moment.

— Martwiłem się.

Jego słowa docierają do mnie ze sporym opóźnieniem. Patrzę przed siebie tępo, ale nic z tego nie rozumiem.

Martwiłem się.

W tle słyszę nasilający się świst wiatru harmonizujący się z szelestem opadających liści. W głowie jednak nieprzerwanie dzwoni mi łagodny głos Newta, zupełnie jakby nic innego nie miało znaczenia, kiedy on jest tutaj. Puszczam framugę, zamykam okno i opieram się o nie plecami. Wzdycham.

— Newt... — Głos mi słabnie.

Ale to nie jedyny powód ciszy, jaka nagle następuje między nami. Milknę, ponieważ najzwyczajniej nie wiem, co powiedzieć; co zrobić. Nie tego się spodziewałem. W ogóle nie podejrzewałem, że Newt może przyjechać w tak oderwanym od rzeczywistości momencie, twierdząc, że się martwił. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że Newt nie jest osobą, jakiej działania można tak po prostu przewidzieć. Przeciwnie, zawsze działa na przekór wszelkim wyobrażeniom. A skoro jest tutaj, mimo że wieczność nie istnieje, mimo że wie, może...

Może tak naprawdę go nie straciłem?

Martwiłem się.

Gdzieś w głębi mnie zapala się niewielki płomyk nadziei.

Waham się tylko przez ułamek sekundy. Wyglądam przez zamknięte okno, w wolnej dłoni mnąc zasłonę. Widok stojącego w tym samym miejscu Newta sprawia, że zaczynam czuć się, jakbym jednak był częścią tego surrealistycznego świata, jakbym wcale nie był zamrożony w czasie. A to wszystko za sprawą prostej rozmowy. Dzięki niej wiem, że mimo ociągania się nie zostaję w tyle; że ktoś na mnie cierpliwie czeka.

W swoim odbiciu zauważam nikły uśmiech. Parskam z niedowierzania.

— Nie... Nie o to mi chodziło. — Kręcę głową. — Dlaczego — dobitnie podkreślam wypowiedziane przedtem słowo — znowu założyłeś te okropne drechy?

Mój głos jest łamliwy i napięty, dlatego nie wiem, czy żart w ogóle miał prawo się udać. Newt jednak oddycha z ulgą, co rejestruję pomimo wcinającego się do rozmowy szumu drzew.

— Ale wiesz, że mam na sobie jeansy?

— Nie wierzę ci.

— Przyjrzyj się uważnie. — Obraca się, tak jakby miało to jakkolwiek pomóc.

Z ust wyrywa mi się raptowny, ale krótki śmiech.

— Proszę cię, nawet krowa ma więcej gracji.

— Po prostu patrzysz na to pod złym kątem.

— Chciałbyś. — Kręcę głową z rozczuleniem, obserwując każdy jego pokraczny ruch.

Brakowało mi tego. Cholera. Tak... Tak bardzo mi tego brakowało.

Głupich rozmów.

Newta.

Jego paskudnych dresów.

Wszystkiego.

Z nerwów zaczynam myśleć o dziwaczności tej sytuacji.

— Dlaczego nie zadzwoniłeś do drzwi? — pytam przez zaciśnięte gardło.

— Myślałem, że tak będzie lepiej.

— Lepiej?

— Ostatnio... spanikowałeś.

— Ach. — Spuszczam wzrok — No tak.

Panika jest zdecydowanie zbyt łagodnym określeniem na to, co zrobiłem pod Fulton Mall czy choćby chwilę wcześniej w autobusie. Tamtego dnia całkowicie oddałem się lękom i straciłem kontrolę nad sobą. Newt z kolei pojawił się w najgorszym możliwym momencie, prawdopodobnie pierwszy raz od dłuższego czasu widząc mnie bez utkanej z fasady warstwy asekuracyjnej. Mimo to nie odszedł. Został.

Wciąż tu jest.

Niestety obawa, że mogłem mu zaszkodzić, także nie odstępuje mnie na krok.

— Newt... — Przełykam ciężką ślinę. — A jak... z tobą?

— Ze mną wszystko dobrze — odpowiada od razu, a jego głos jest swobodny. — To o ciebie się martwię.

Martwiłem się.

Coś we mnie pęka.

— Więc? — dodaje, kiedy cisza z mojej strony nie ustępuje. — Jak się czujesz?

— Nie wiem. — W głowie mam pustkę. — Ja... Ja... Przepraszam — niemalże szepczę.

Gwałtownie odkładam telefon na parapet, a twarz chowam w dłonie. Niewiele brakuje do tego, aby się zaczęło, dlatego zamykam oczy i oddycham głęboko, z wyczuciem, ponieważ świadomość minimalnej kontroli jest jedynym, co może pomóc mi utrzymać myśli w ryzach, szczególnie te nihilistyczne, przez napór których postrzegany przeze mnie świat ulega skrajnemu spłaszczeniu. Kiedy trochę się uspokajam, zdaję sobie sprawę, że znowu ciągnę się za włosy. Ze stłumionym jękiem opuszczam ramiona wzdłuż ciała, mając już dość goszczącego w głowie bałaganu. Ostatni raz patrzę przez okno i zaciągam zasłonę.

Nie przywykłem do tego uczucia; do bycia kochanym i ważnym. Nie wiem więc, co robić, kiedy ktoś otwarcie mówi, że się o mnie martwi. Chciałbym przestać się tym przejmować, ale...

Niby jak mam to zrobić?

Połączenie nadal trwa. Mimo że wciąż słyszę w myślach bicie własnego serca, pewnym ruchem biorę do ręki telefon i przystawiam głośnik do ucha.

Widziałeś, prawda? — Nie czekam na odpowiedź. — Jak się czuję? Wszystko mnie przytłacza, Newt. Dosłownie wszystko. Czuję się jak jakiś... wariat, skoro panikuję przez zwykłe słowa. — Drętwy śmiech wypływa mi z ust. — Wiesz, coś w tym chyba jest. W końcu normalna osoba nie rozdrapuje sobie szyi, kiedy... — Urywam.

Słyszę ruch za ścianą, ale nikt nie wchodzi do pokoju. Dociskam mocniej telefon do twarzy, ignorując przemykające po kręgosłupie zimne dreszcze. Głośno wypuszczam powietrze nosem.

— Jestem... chory, Newt. — Głos mi się łamie. — I sobie z tym nie radzę. A próbuję.

Chwiejnym ruchem opieram plecy o ścianę i już dłużej nie myślę o tym, by ukrywać, co czuję. Nie dbam o to, że Newt słyszy, jak pociągam nosem czy oddycham nierówno; że znowu widzi mnie totalnie obnażonego, rozbitego. Ciągłe krycie się jest... wyczerpujące. A Newt zasługuje na to, by wiedzieć, jaki jestem naprawdę. Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić w obecnym stanie.

— Naprawdę próbuję z tym walczyć — powtarzam z wyrzutem. Wolną dłonią przecieram mokre czoło. — Ale co z tego?

— To przeze mnie? — pyta nagle, wracając do pokazu paniki sprzed chwili. — Bo przyjechałem?

— Co? Nie... — Kręcę głową. — To nie przez ciebie... To po prostu... — Wzdycham. — Mam w głowie straszny bałagan, wiesz? Nawet gdybyś nie przyjechał, pewnie i tak... wyszłoby na jedno.

— Ale już jest dobrze?

Chwilowo.

— Tak — mówię bez namysłu. — Znaczy... — Niemalże pluję sobie w brodę przez próbę ominięcia prawdy. — Nie wiem. Chwilowo jest dobrze, ale... W każdej chwili znowu mogę zacząć się nakręcać. A widziałeś, jak to się kończy. Ostatnio było bardzo źle. — Przez myśl o poharatanej szyi robi mi się słabo. Szybko odchrząkam. — Nigdy więcej nie chcę czuć się tak... tak... spłoszony.

— Rany... — Milknie. — Nie wiem, co powiedzieć. Przykro mi.

Między nami znowu zapada cisza. Omiatam pokój zmęczonym spojrzeniem. Większość plakatów zerwałem ze ścian przy ostatnim ataku, ale kolekcja znad łóżka jakimś cudem przetrwała i przypomina mi, że wcale nie zaprzepaściłem wszystkiego. Myślę, że potrzebowałem tej rozmowy równie mocno co powrotu mamy. Gdyby żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła, pewnie dalej bym myślał, że jestem zdany wyłącznie na siebie. A nie jestem. Nigdy nie byłem.

Uśmiecham się drętwo.

— Dziękuję. — Odklejam plecy od ściany. — Za wszystko. Poważnie.

Newt bez problemu wyłapuje aluzję.

— Po prostu... Dzwoń, jeśli musisz się wygadać, okej?

— Jasne.

Po paru sekundach kończę połączenie.

Z mocno bijącym sercem wychodzę z pokoju. Mama parzy herbatę przy aneksie. Kiedy staję obok niej, odkłada łyżeczkę na bok i patrzy na mnie w oczekiwaniu, zupełnie jakby spodziewała się ataku. Ale ja jestem daleki od wybuchu. Odrzucam zmartwienia na bok i pierwszy raz od dłuższego czasu obejmuję ją sam z siebie.

Chcę, aby wiedziała, że rzeczywiście rozmawiałem z Newtem i nadal czuję się dobrze. Chcę, aby wiedziała, że pomimo trudności nie zamierzam przestać walczyć. Chcę, aby wiedziała, że bez jej wsparcia nie zaszedłbym tak daleko. Chcę, aby wiedziała, że jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie robi.

Może to nic wielkiego, ale...

Więcej w tej chwili nie potrafię.


Przez cały weekend wkładam w pracę nad sobą tyle, ile mogę. Małymi kroczkami dążę do celu. Walczę. Może i częściej przegrywam niż wygrywam, ale po wszystkim wstaję i próbuję raz jeszcze, do skutku. Powoli zaczynam wierzyć, że mogę wyrwać się z zawieszonej czasoprzestrzeni i znowu zacząć żyć.

Niestety, sielanka nie trwa wiecznie.

Bo gdy na początku nowego tygodnia zostaję powiadomiony o wynikach badań, mój świat znowu staje w miejscu.

Seguir leyendo

También te gustarán

911 101 23
Wraz z porwaniem ukochanej siostry w Ezio Vendettim pękła ostatnia granica. Teraz przepełnia go czysty ogień. Jest gotów posunąć się do wszystkiego b...
348K 18.9K 54
Loius Tomlinson przeciętny Brytyjczyk przyjeżdża z Doncaster do Londynu po długoletnim związku zakończonym fiaskiem. Zdradzony ale mimo wszystko twa...
He (BL) Por Niwa13

Novela Juvenil

42.1K 2.8K 30
Vincent często pakuje się w bójki, choć zdecydowanie nie jest duszą towarzystwa. Jako całe rzesze znajomych wystarczy mu Lee, ale było by miło, gdyby...
494 31 4
18-Letnia Valentine I 20-letni Elin. Co może pójść nie tak? Odpowiedź jest prosta. Wszystko. Znają się od dziecka, mimo że niszczą się nawzajem. „Tea...