Spacer w pokrzywach [ZAWIESZO...

By MaryWitcher

10.3K 1.7K 592

Rozstanie z Harrym zmieniło Pansy. Zrezygnowała z magii, a przeszłość odrzuciła w niepamięć. Utkwiła w szarej... More

Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
OGŁOSZENIE

Rozdział dziewiąty

289 54 6
By MaryWitcher

Kolejnego dnia prócz ostrych promieni słońca, Pansy budzi również wciąż powtarzający się odgłos dzwonka do drzwi. Zirytowana przeciera oczy, ociężale wstaje z łóżka i narzuca na siebie beżowy sweter, który akurat ma pod ręką. Nie jest w stanie myśleć o tym, kto może dobijać się do niej o tej godzinie — przepełnia ją zbyt wiele złości na tego kogoś. Przeczesuje palcami włosy, spogląda z niezadowoleniem w lusterko, a potem otwiera drzwi.

— Dzień dobry, przesyłka do pani. — Na progu stoi niski, młody mężczyzna z zaspaną, a jednocześnie znudzoną miną. W dłoniach trzyma pakunek w kształcie okrągłego, lekko spłaszczonego walca. — Dzień dobry — powtarza, widząc, że Parkinson nie odpowiada, tylko wciąż wpatruje się w niego ze zdumieniem.

— Dzień dobry — mruczy pod nosem Pansy, a po chwili już znacznie żywszym tonem dodaje. — Ale ja nic nie zamawiałam. Może pomylił pan adresy.

— Nazywa się pani Pansy Parkinson?

— Tak.

— No to nie pomyliłem się.

Wymieniają skonsternowane spojrzenia, a potem Pansy wzdycha zrezygnowana i odbiera paczkę. Kurier z ulgą kłania się i czym prędzej odchodzi, nie wymagając nawet żadnego podpisu.

Mimowolnie mocniej chwyta pudełko i marszczy brwi, jakby głowiła się nad największą zagadką świata.


Po chwili bez trudu zdejmuje wieko, siedząc na łóżku i modląc się o to, by przesyłka nie okazała się prezentem od wroga. Niepewnie podnosi zabezpieczający, delikatny materiał i niemalże podskakuje, widząc zawartość.

Kapelusz. Ten sam, który oglądała wczoraj na Pokątnej.

Wypuszcza gwałtownie powietrze z ust i wyciąga go. Odrzuca kolejne skrawki czarnego aksamitu i wreszcie odnajduje to, czego tak usilnie szukała. Chciwie łapie za arkusik papieru. Obraca go w palcach kilka razy, jakby dopiero teraz sobie uświadomiła, czy na pewno chce poznać jego treść. Przełyka głośno ślinę, a potem unosi liścik.

Mam nadzieję, że kiedy następnym razem na mnie wpadniesz, będziesz miała na głowie ten kapelusz.

Och, myśli, tylko tyle? A może aż tyle? Zaciska dłoń na kartce, a odłożywszy ją, chwyta za prezent i zakłada go. Nieśmiało spogląda w małe lusterko na komodzie i mimowolnie uśmiecha się, stwierdzając, że wygląda wyjątkowo dobrze.

Nawet gdyby nieznajomy miałby okazać się kryminalistą, Pansy musi przyznać, że jest niezwykle czarujący.


Nie ma pojęcia, co podkusiło ją do wizyty w domu. Już od kilku dni wprawdzie planowała zabrać swoje rzeczy, ale skończyło się na odkładaniu na później. Kiedy przeprowadzała się, wiele przedmiotów zostawiła i najpewniej zabrałby je o wiele wcześniej, gdyby nie sprawa z Harrym. Teraz zaś energicznym krokiem kieruje się w stronę furtki, z dumą prezentując nowy kapelusz i kipiąc od nieprzyjemnych myśli.

Ma dziwne wrażenie, że odnowienie znajomości z Dafne obudziło w niej tę pewność siebie, którą tak skrzętnie skrywała za zasłoną smutku. Jeszcze niedawno nie odwiedziłaby matki bez jej usilnych próśb. Może potrzebowała tego towarzystwa. Może podświadomie za nim tęskniła.

— Och, Pansy! — W głosie Saoirse pobrzmiewa zdumienie. Wyciąga ręce jak do uścisku, ale zaraz opuszcza je i przyciska kurczowo do ciała. — Nie spodziewałam się, że przyjdziesz.

— Przyszłam po rzeczy — oświadcza Pansy i uśmiecha się słabo, jakby ukrywała gorycz.

Tak jak zawsze zapada pomiędzy nimi krępująca cisza. Kobieta sztywno odsuwa się od drzwi, przepuszczając córkę. Przez moment stoją w progu, a potem młodsza Parkinson wzdryga się i nie obdarzając matki spojrzeniem, pospiesznie rusza w stronę swojego pokoju.

Wszystko tutaj przywołuje bolesne wspomnienia. Zapach. Kolory. Światło. Odgłos kroków na posadzce. Szelest zasłon. Zwiędłe kwiaty na parapetach. To dlatego Pansy nie lubi tu wracać. Pamięć dobrych czasów bywa trucizną w złych.

Naciska klamkę i niemal odskakuje, słysząc niespodziewane skrzypienie. Natychmiast gani się w myślach za swój nieuzasadniony lęk i wchodzi do pomieszczenia.

Z zaskoczeniem stwierdza, że Saorise nic tutaj nie zmieniła. Nawet kurz został nietknięty. Ta myśl pokrzepia Pansy. Robi kilka kroków do przodu, jednocześnie przesuwając opuszkami palców po blacie komody.

Jej małe miejsce na ziemi. Tam, gdzie wypłakiwała sobie oczy po kłótniach ojca z matką. Tam, gdzie plotkowała z Dafne na wszystkie możliwe tematy, gdzie pisywała długie listy do znajomych w czasie wakacji, gdzie zaczytywała się w tanich mugolskich romansach, chowając się przed Saorise. To tu szykowała się na pierwszą randkę z Harrym. To tu nie mogła spać, rozpamiętując jego najdrobniejszy gest, uśmiech, spojrzenie. A teraz po prostu odchodzi. Już na zawsze.

Jakby we śnie pakuje wszystko do pudeł znalezionych na dnie szafy. Na początku przedmioty wydają się ciężkie, nieprzyjemne, nieprzyjazne. Szybko jednak Pansy przystosowuje się do rytmu — odkładając na bok uczucia, przegląda swój dobytek, która zbierała przez tyle lat. Jest inaczej niż wtedy, kiedy pakowała rzeczy Harry'ego. Prościej. O wiele łatwiej przychodzi jej dystans i świadomość, że tak właśnie musi zrobić i jest to nieuniknione.

Tak bardzo zatraca się w tym, że nie zauważa, jak za oknami robi się ciemno, a Saorise już od dłuższego czasu stoi w drzwiach i w milczeniu przypatruje się jej.

— Pomyślałam, że chętnie napijesz się ciepłej herbaty z mlekiem. Musisz być zmęczona.

Pansy powoli odwraca się w stronę matki. Niemal niezauważalnie kiwa głową, obserwując, jak drobne dłonie kobiety stawiają na stoliku filiżankę. Pewna, że zaraz po tym wyjdzie, nie potrafi powstrzymać zdziwienia, widząc, jak wchodzi i siada na brzegu fotela.

— Przepraszam, że ostatnio tak cię potraktowałam. Jestem wycieńczona tym życiem. — Z ust starszej Parkinson padają słowa, które burzą mur obronny ich obu. Kolejny raz zapada milczenie. — Nie chcę, żebyś ty też tak skończyła. Bez męża, sama w rozpadającym się ogromnym domu, z uszczuplonym majątkiem i córką, żywiącą do ciebie głównie nienawiść.

— Nie nienawi—

— Nie przerywaj mi — Saoirse łagodnie ją gani i ciągnie dalej. — Teraz, kiedy znów jesteś w towarzystwie, chcę ci jakoś pomóc.

Pansy marszczy brwi, zaintrygowana i zlękniona jednocześnie. Matka wydaje się nagle wyjątkowo słaba, krucha i pełna goryczy. W jej oczach kryje się senność, płynnie mieszająca się z bólem i trudną miłością, którą próbuje darzyć córkę.

— Kiedy ojciec umarł... Wiesz dobrze, że za dużo nam nie zostawił. Hazard i... Zresztą, nieważne. — Urywa, nerwowo zaczesując włosy za uszy. — Nie popierałam twojego związku z Potterem, więc nie mówiłam ci o tym wcześniej, ale odłożyłam dla ciebie trochę pieniędzy. Na bieżące wydatki w towarzystwie i posag. I teraz chcę ci je dać.

Dziewczyna wytrzeszcza oczy, przygotowując potok słów, który po chwili z niej wypływa. Nieokiełznanie, porywczo, ostro.

— Co? I nic mi nie mówiłaś przez tyle lat? Ignorowałaś te wszystkie dni, w których liczyłam każdego pensa, bo mieszkanie było tak horrendalnie drogie, że nie miałam za co kupić niektórych rzeczy?

— Mogłaś mieszkać tutaj — zauważa słabo Saorise, nawet nie patrząc na córkę.

— Teraz ty mi nie przerywaj. Potraktowałaś mnie jak... jak... jakbym nie była twoim cholernym dzieckiem. Nie muszę zasługiwać na twoje wsparcie, wybierając to, co ty uważasz za właściwie. Powinnaś pomagać mi zawsze. Zawsze, rozumiesz? — Pansy cała drży. Zdaje się, że zaraz wybuchnie. Dosłownie. — Posag? O czym ty w ogóle mówisz? Nikt już nie bawi się w te głupoty, które ty i cała ta arystokracka banda uważa za świętość.

Na początku Saoirse wygląd na wstrząśniętą. Jej oddech jest wyjątkowo szybki, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Nie trwa to jednak długo. Po kilkunastu sekundach zaciska usta w wąską kreskę, upodabniając się do majestatycznego, pełnego rezerwy posągu.

— Jak śmiesz tak mówić? — cedzi. — Nie musiałam ich zbierać. Nie musiałam ratować nas przed zgubnymi decyzjami twojego ojca. A wiesz, dlaczego to zrobiłam? — Urywa, a Pansy dostrzega w jej oczach łzy. — Bo cię kocham. Bo jesteś moim cholernym dzieckiem. Wyjdź. — Ostatnie słowo okazuje się niespodziewane dla ich obu.

Młodsza Parkinson ociężale wstaje, łapie za pudełko i rusza do wyjścia. Przed samym progiem zatrzymuje się.

— Zrób wreszcie jakiś dobry uczynek i wpłać te pieniądze na organizację charytatywną — wyrzuca z siebie, a potem wychodzi, zostawiając za plecami zrozpaczoną matkę, zimną herbatę i przeszłość, która wciąż szarpie za jej ramię, zmuszając do powrotu.

A Pansy nie zamierza wracać.

Continue Reading

You'll Also Like

22.5K 1.5K 38
Edgar ma 15 lat, zmaga sie z problemami rodzinnymi jak i prywatnymi, do tego sie jeszcze wyprowadza z domu w którym mieszkał cale swoje życie, ma też...
7.2K 806 54
"Do cholery obudź się bo cię walne", prawie że krzyknął potrząsając chłopakiem. Młodszy zaczął kaszleć po czym otworzył lekko oczy na co starszy odet...
26.6K 1.4K 47
Faktem było to, że Synowie Garmadona stanowili prawdziwe niebezpieczeństwo dla Ninjago i jego mieszkańców. Choć Ninja robili wszystko, żeby powstrzym...
18.1K 1.4K 23
"(...)Czuję dłoń na ramieniu, więc się obracam. Joost wrócił z białym tulipanem w ręku. Patrzę na niego zdziwiona. - Dla mnie? - dopytuję. - Możesz...