Korona Kruka

Autorstwa MadlainSon

40.5K 3.4K 1.5K

Skradziono insygnia! Ktoś targnął się na ład i porządek Trzech Królestw! Jednak gdy rozpoczęła się gra, na pl... Więcej

Przedmowa
Północ, Południe i Zachód
Rozdział Pierwszy cz. 1
Rozdział Pierwszy cz. 2
Rozdział Drugi cz. 1
Rozdział Drugi cz. 2
Rozdział Trzeci cz. 1
Rozdział Trzeci cz. 2
Rozdział Czwarty cz. 1
Rozdział Czwarty cz. 2
Rozdział Piąty cz. 1
Rozdział Piąty cz. 2
Rozdział Szósty cz. 1
Rozdział Szósty cz. 2
Rozdział Siódmy cz. 1
Rozdział Siódmy cz. 2
Rozdział Ósmy cz. 1
Rozdział Ósmy cz. 2
Rozdział Dziewiąty cz. 2
Rozdział Dziesiąty
Rozdział Jedenasty cz. 1
Rozdział Jedenasty cz. 2
Rozdział Dwunasty cz. 1
Rozdział Dwunasty cz. 2
Rozdział Trzynasty cz. 1
Rozdział Trzynasty cz. 2
Rozdział Czternasty cz. 1
Rozdział Czternasty cz. 2
Rozdział Piętnasty cz. 1
Rozdział Piętnasty cz. 2
Rozdział Szesnasty cz. 1
Rozdział Szesnasty cz. 2
Olaboga, ogłoszenie od Autora?
Rozdział Siedemnasty cz. 1
Rozdział Siedemnasty cz. 2

Rozdział Dziewiąty cz. 1

720 81 31
Autorstwa MadlainSon

Sen był płytki. Przychodził i odchodził, a gdy wypuszczał ze swoich objęć, zdawać by się mogło, że na piersi siedzi mara lub inna nocna zmora. A przecież nic nie zapowiadało ciężkiej nocy – dzień był ciepły, tak samo noc. Wiatr nie gwizdał w oknach i pod dachem, deszcz nie dudnił i grzmoty nie trzęsły kamienicą. Nawet powietrze nie było ciężkie.

Obudził się jednak w nocy Withell, z sercem tłukącym w piersi jak ptak uderzający skrzydłami o pręty klatki. Było to nowe uczucie i musiał się chwilę nad nim zastanowić. W pierwszym odruchu wyciągnął ramię i sprawdził, czy pulchniutkie ciało Irvette znajduje się tuż obok. Kobieta spała, cichutko pochrapując, zatem wszystko było w porządku i nie o nią musiał się martwić. Withell zapatrzył się w ciemne belki pod sufitem.

W swoim śnie widział kobietę. Nie dostrzegł jej twarzy, ani żadnych szczególnych cech fizjonomii, ale pewnym było, że jest kobietą. Przez chwilę pomyślał, że może trafił mu się sen proroczy, ale... Withell nie wierzył w proroctwa. Nie był też przesadnie religijny. Owszem, wieszał na belce czerwone wstążki w pierwszy dzień Vilbafenu, który to poświęcono Aimil, coby w domostwie zawsze gościło zdrowie. Bywał też na festynie w Święto Plonów, gdzie w ogień wrzucano okrągły placek i dookoła rozlewano miód, żeby napiła się go ziemia. Palił jałowiec dla Bestli, kupował tatarak, żeby Irvette mogła upleść z niego zielony warkocz Sloana i robił bardzo wiele innych rzeczy – dla Irvette i dla tłumu, ale osobiście za pewnik uważał jedynie pieniądz. I władzę.

Wstał z łoża i ruszył na mały balkonik, żeby zaczerpnąć powietrza. Próbował sobie przypomnieć, co dokładnie widział we śnie. Była tam kobieta, to pewne, ale im dłużej Withell o niej myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie może powiedzieć o niej nic konkretnego. Jedyną istotną rzeczą był fakt, że wkładała sobie na głowę koronę.

— Chyba że... — zaczął cichutko, ale zaraz zganił się w myślach. ...Oznaczało to koronację...?

Namiestnik zamknął za sobą dokładnie drzwi, by jakiś przeciąg nie obudził małżonki i ruszył po ciemnych schodach w dół. Niewiasta ze snu nie była pięknością, ale coś w jej postaci sprawiało, że nie sposób od niej odwrócić wzroku. Musiała być świadoma swojego wyglądu, ale nie ubywało jej przez to pewności siebie. Withell skupił się na uczuciach, które ogarnęły go w trakcie snu.

Było to radosne podniecenie, spełnienie oczekiwań; wreszcie się coś wydarzyło, od zawsze miało tak być. Withell czuł w podbrzuszu dziwne uniesienie, niemal euforię. Ale po chwili przypomniał sobie, że w komnacie był ktoś jeszcze – starszy mężczyzna spowity cieniem. Wielki Namiestnik w pierwszej chwili wziął go za zwierzę, wilka lub niedźwiedzia. Złudzenie powodował ciężki, futrzany płaszcz, który postać miała zarzucony na grzbiet. Ponadto, mężczyzna klęczał lub siedział skulony, wpatrując się w coś, co znajdowało się w jego wielkich dłoniach.

— Gałązka... Nie, to nie była gałązka. — Namiestnik potargał w zamyśleniu bujne wąsy. — Różdżka? Nie wyglądał na kapłana...

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się, że widział kiedyś ten przedmiot... W czasie podróży, spotkania, rozmów politycznych...Tak! Na wizycie w Riddock! W Camden Zachodniej!

— Berło — wyszeptał nagle Withell i zatrzymał się w mroku.

Ogromny mężczyzna trzymał w rękach berło. Czy to znaczyło, że dziwna kobieta posiadała... smoczą koronę? Kim mogli być, i dlaczego zobaczył ich w swoim śnie? Withell przysiadł na stopniu i ponownie popadł w zadumę. Ciemność otuliła go szczelnie, wszyscy domownicy spali, nawet dom zdawał się oddychać miarowo. Olśnienie, które chwilę temu spłynęło na Namiestnika, ulotniło się gdzieś bezpowrotnie. Zamiast niego pojawiło się przygnębienie; Withell bardzo chciał rozwiązać zagadkę, co ta dziwna wizja miała oznaczać. Znów zastanowił się nad okolicznościami, które wyrwały go ze snu. Przecież na początku czuł euforię! To nie był koszmar... Zamknął oczy i tarł w zamyśleniu powieki, ale szczegóły coraz bardziej się zacierały, jakby nie chciały zdradzić całej prawdy.

Szedł korytarzem. Zmierzał do sali... w ratuszu! Tak, to na pewno był ratusz. I potem ta komnata. Gdy tylko przestąpił próg, zobaczył kobietę przy oknie. Pośpiech, który odczuwał jeszcze chwilę temu zastąpiła radość. A potem dostrzegł również mężczyznę, który... Tak! Podniósł głowę i jego spojrzenie napotkało oczy Namiestnika.

— Mistrz — poniósł się nagle szept.

Spoglądał w twarz kobiety, której oblicze wykrzywiała złość. To właśnie ta fala nienawiści i grymas sprawiły, że obudził się ze złym przeczuciem. Nie sądził, iż jakakolwiek kobieta będzie w stanie sprawić, że się przed nią ugnie. A tutaj... tutaj poczuł się autentycznie przestraszony, zmiażdżony siłą spojrzenia. Nastrój kobiety we śnie zmienił się momentalnie, gdy tylko Withell wszedł do sali – spostrzegła go i zapałała gniewem. Dlaczego akurat oni mieli insygnia, pomyślał Withell. Czy i ja miałem jabłko? Czy Mistrz dostrzegł, czy zauważył?

Wielki Namiestnik poczuł, że musi się napić. Sen i wnioski, do których zaczął dochodzić, zdecydowanie wyprowadziły go z równowagi. Czuł, że nerwy trzeba ukoić, by z czystą głową wrócić do łoża. Zszedł więc cichutko do swojego gabinetu, w którym zwykł przyjmować interesantów. Bez zastanowienia ruszył w stronę skrytki, gdzie trzymał kilka butelek doskonałego wina ze Scamlon. Irvette nie lubiła, gdy pił, ale rano nie będzie w stanie wyczuć śladu po łyczku czy dwóch.

Wtem, coś przykuło wzrok Withella. Zatrzymał się w pół kroku, bo coś mu się nie zgadzało. Na środku dużego stołu, jak gdyby nigdy nic, leżało błyszczące jabłko z Camden Północnej. Nawet w ciemności, z jedną tylko smugą księżyca wpadającą przez jedno z wielu okien, insygnium lśniło i rzucało cętki światła. Withell przełknął ślinę i zdziwił się ogromnie. Dałby sobie rękę uciąć, że schował przedmiot głęboko do skrzyni, przykrył zwojami dokumentów i przycisnął zdobioną szkatułą. A mimo wszystko jabłko, jak gdyby nigdy nic, leżało sobie zupełnie na widoku.


*


Lairsen powoli, niemalże pieszczotliwie, objął wzrokiem pomieszczenie, w którym się znajdował. Schodził do niego każdego ranka, przekręcał klucz i nagle otaczał go zapach ziół. W powietrzu wirowały plamki kolorowego światła, gdy słońce wkradło się przez szyby i tańczyło w różnokolorowych fiolkach i flaszeczkach. Światło zatrzymywało się również na koszach i skrzyniach, niektórych otwartych, a innych szczelnie zamkniętych; całe pomieszczenie zdawało się być odrobinę zagracone, ale tak naprawdę panował w nim idealny porządek, a wszystkie sprzęty ustawiono z ogromną precyzją. Lairsen już o to zadbał. Stał teraz na środku swojego królestwa, elegancko ubrany, z drogim wisiorem na piersi i jeszcze droższym sygnetem na serdecznym palcu lewej ręki. Nie było na nim znaku cechowego – mężczyzna sam sobie był mistrzem i zwykłym rzemieślnikiem.

Nie był cyrulikiem, bo nigdy nie pragnął bezpośrednio leczyć ludzi; nastawianie kończyn, rwanie zębów i oglądanie owrzodzeń uważał za mało interesujące a wręcz uwłaczające. Nie był również aptekarzem, bo nie do końca podobały mu się ograniczenia takiej profesji. Nie był też alchemikiem, co czasami z żalem sobie powtarzał; nie chciał tracić czasu na zgłębianie tajników użytkowania aparatur, bo to zmusiłoby go do zrezygnowania z wygód i korzyści, które nagle wpadły mu do rąk. Nie, Lairsen został druidem i jak sam powtarzał, jedynym, który kiedykolwiek zawitał w jakimkolwiek mieście. Na szyldzie, który wisiał nad drzwiami jego przybytku, wymalowane było rozłożyste drzewo. Prócz tego Lairsen osobiście wyrył runy czterech żywiołów – Ea, czyli runę ognia; Da'ag, czyli runę ziemi; Irh, czyli runę wody oraz Ut, czyli runę powietrza.

Sprawdzał jeszcze, czy wszystko jest w najwłaściwszym porządku, by otworzyć drzwi i wpuścić do siebie najbogatszych mieszkańców Brynn. Jego darczyńca postarał się, by o renomie Lairsena zasłyszały wszystkie znamienite familie, a sam zainteresowany zadbał, by tejże renomy nie utracić. I chociaż przestał używać wielu świeżych roślin, które rosły teraz w dzbanach bardziej do dekoracji niż użytku, bardzo szybko dowiódł swojej przydatności. Z początku sprzedawał specyfiki na sprawy naprawdę przyziemne, jak proste maści z jaskółczego ziela na grudki i kurzajki, które nadobnym damom potrafiły wyskoczyć w bardzo niecodziennych miejscach, a lamentów i opisów niestety nie szczędziły. Wiele wyszło z jego rąk fiolek, w których zamknięto wywary na obudzenie uśpionej męskości bądź na przekonanie panny niechętnej. Szybko się jednak nauczył, że jeszcze więcej monet przynoszą substancje, które sprzedaje się w fioleczkach bardzo malutkich, ze szkła ciemnego i szczelnie zawoskowanych. Te, o których nie mówiło się głośno przy ladzie, a na ich sporządzenie czekało się czasami kilkanaście dni. Wywoływały krwotoki, osłabiały serce, otwierały rany lub nie pozwalały zagoić się starym; powodowały obrzęki, bóle w piersiach i całą masę innych nieprzyjemności, po które zaczynali przyjeżdżać również klienci z innych miast.

Sprawdził jeszcze tylko, czy nie ma braków w najniezbędniejszych składnikach i zanotował w myślach, że będzie musiał wysłać na targ pachołka. Potem otworzyły się drzwi, drobinki kurzu podniosły się z podłogi, zatańczyły w smudze światła, a w środku znalazła się malutka i drobniutka kobieta. Lairsen utkwił w niej uprzejme spojrzenie i odgarnął za ucho kosmyk doskonale przystrzyżonych włosów, które niby to przypadkiem zakrywały czoło.

— Mistrzu, potrzeba mi porady — zaświergotała klientka, a Lairsen momentalnie się zorientował, ku własnemu zdziwieniu, że musiała być kurtyzaną.

Co ciekawa, nie miała na sobie żółtej sukienki, charakterystycznego ubioru dla dam lekkich obyczajów, ale zdradzało ją coś w zadziornym usposobieniu.

— Słucham — odparł mężczyzna i zaczął już w myślach przeglądać specyfiki, które zazwyczaj szły do przybytków rozkoszy.

— Potrzeba mi odwaru z palucha wisielczego — rzuciła na wydechu i utkwiła swoje ogromne, głodne oczy w Lairsenie.

A to coś nowego...

— Jeśli dama pozwoli... do czego potrzebny jest akurat ten specyfik?

— Wolałabym tego nie zdradzać. — Wydęła usta troszeczkę naburmuszona i rozejrzała się niecierpliwie po pomieszczeniu, jakby spodziewała się dostrzec potrzebną jej buteleczkę.

— Pani, nie kieruje mną ciekawość a konieczność. — Westchnął zrezygnowany. —Nie chciałbym, żeby taka piękna niewiasta przypadkiem się otruła. Odwary z wierzby czarnej są bardzo silne.

— Słyszałam... że ten odwar z... no, wierzby... Że on może wprowadzać w trans — odparła, starając się ukryć, że nie połechtało jej pochlebstwo.

Lairsen znów westchnął, zastanawiając się, kto ludziom wmawia takie rzeczy i, co ważniejsze, dlaczego oni wierzą.

— Żaden, nawet najmniejszy fragment tej rośliny nie spowoduje, że dostąpi się transu. Jedyne, o czym mogę zapewnić, to wystąpienie majaków i silnych zawrotów głowy.

— Ale widziałam taki specyfik! W pewnych kręgach — powiedziała z wyrzutem damulka i mało brakowało, a wzięłaby się pod boki, by udzielać reprymendy.

— Odwar ten podaje się cierpiącym, gdy blisko im już do śmierci. Gdy niestraszne są im już następstwa, a jedynym pragnieniem jest wolność od bólu — tłumaczył bardzo powoli, słodkim głosem.

— Mieszali go z miodem. Czystym, gęstym miodem lipowym. Robił się słodko-kwaśny — przekonywała.

Lairsen coraz bardziej się dziwił i począł nawet zastanawiać, kto mógł wpaść na pomysł, żeby mieszać taki odwar z miodem, chyba tylko dla zabicia naprawdę paskudnego smaku.

— Zapłacę. Zapłacę dwa razy więcej niż normalnie kosztuje — powiedziała, nieco ciszej, jakby czując, że niewiele ugra i z każdym słowem tylko traci. Mężczyzna natomiast zanotował, by przy najbliższej okazji podać ochotnikowi odwar z palucha wisielczego, oczywiście wymieszany z miodem, by sprawdzić, jakie będą skutki.

— Niech będzie — odrzekł w końcu i odwrócił się do gablotki, do której malutki kluczyk nosił na szyi. Miał ten odwar, a jakże. Posłańcy nosili go do przytułku i do umieralni. Ale nie spodziewał się, że sprzeda go z samego ranka panience, która na dodatek kupczy własną rzycią.

Złapała fiolkę łapczywie w małe dłonie i szybko ukryła za pazuchą, jakby bojąc się, że Lairsen zmieni zdanie.

— Dzięki, mistrzu. — Obdarzyła go szerokim uśmiechem i uiściła opłatę. Po chwili już jej nie było, a w pomieszczeniu znów tylko tańczył kurz.

Lairsen zamknął gablotę, przeczesał dłonią włosy, w których więcej było siwizny niż koloru, i podszedł do okna, by wyjrzeć na ryneczek Dzielnicy Północnej. Uśmiechnął się do siebie, gdy przywołał w myślach namaszczenie, z jakim kobieta nazywała go mistrzem. Tym właśnie był; mistrzem, cudotwórcą i niezmiernie mu się to podobało. Nikt praktycznie nie znał jego imienia, był bardzo ostrożny. Czasami przedstawiał się nazwiskiem Da'Vran, co w wolnym tłumaczeniu można rozumieć jako „ze wschodu", a dodawało mu to tylko tajemniczości. Dla większości ludzi był po prostu mistrzem lub mistycznym czarownikiem z dalekiej krainy.

Przedpołudnie ciągnęło się bardzo leniwie i, zdaniem Lairsena, niezwykle monotonnie. Nie trafiła mu się żadna ciekawa sytuacja, żaden nietypowy przypadek lub konieczność przygotowania nowego preparatu. W końcu, gdy słońce zaczęło znikać z jego okien, by powędrować na stronę podwórka, zawitały do pracowni dwie osoby; jedna po drugiej. Pierwszy wpadł rozdęty jegomość, w którym Lairsen momentalnie rozpoznał sklepikarza. Często przychodził i kupował mieszankę kozłka z piołunem, która miała zapobiegać bólom. Ich przyczyna była druidowi nieznana, jednak sam zainteresowany przysięgał, że dosięgnęło go złe spojrzenie i teraz taki jego marny los. Lairsen nie dociekał; mówiło się o złym spojrzeniu jak o klątwie, a zdjąć ją było raczej łatwo, jednak wtedy sklepikarz przestałby kupować preparaty.

Gdy Lairsen zajęty był rozmową, kolejny już raz tłumacząc, że on nie jest w stanie poradzić sobie ze źródłem problemu, do pracowni wszedł płomiennorudy młodzieniec. Miał na sobie okropnie fioletowy kaftan, co zupełnie nie pasowało do jego bladej karnacji i wyglądał, krótko mówiąc, paskudnie. Druid jednak go nie spostrzegł; odwrócony tyłem wyliczał, asystując przy tym palcami, czego nie wolno sklepikarzowi jeść po przyjęciu piołunu. Młodzieniec cierpliwie czekał, przestępując z nogi na nogę i rozglądając się ciekawie po pomieszczeniu. W końcu zostali sami.

— Bądźcie zdrów, mistrzu Lairsenie! — powiedział niepewnie Roslin. Mężczyzna utkwił w nim bystre spojrzenie, jakby wietrząc kłopoty. — Pan ojciec przysyła mnie po głóg dla pani matki.

— Aha — mruknął tylko niezbyt elokwentnie w odpowiedzi i powędrował za ciemną, wypolerowaną ladę. — Ten czas miesiąca, no tak — dodał, jakby do siebie.

Roslin wpatrywał się ciekawie w połyskujące buteleczki, ustawione w porządnych rzędach na półeczkach, puszczając mimo uszu uwagę.

— Zwykle przychodzi służka. Alane? Alani?

— Alani, tak.

— Mhm. — Rozmowa robiła się coraz bardziej niezręczna, więc Lairsen odwrócił się w poszukiwaniu brunatnej nalewki z głogu. Po chwili postawił ją przed Roslinem. Nie oczekiwał zapłaty, Withell za jego wyroby nie płacił. Rudowłosy młodzieniec nie ruszał się jednak z miejsca.

— Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc, młody człowieku? — zapytał bardzo ostrożnie, jednocześnie mając nadzieję, że chłopak jest po prostu spowolniony i za chwilę zniknie z jego wspaniałego przybytku.

— Gdzie was tego nauczyli, panie? — odpowiedział pytaniem na pytanie, zerkając znów na fiolki ponad ramieniem Lairsena. Druid podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, a usta wykrzywiła mu namiastka uśmiechu.

— Na wschodzie.

— Mają różne kolory, ale przeważają cztery. Czy to coś znaczy, czy aby przypadek?

— Istnieją cztery żywioły. Każdy wywar, nalewka, odwar... eliksir... wszystko przynależy do jednej ze sfer — odparł z nutą zadumy w głowie.

— A... czy znalazłoby się coś... co pomoże na rozbudzenie uczucia u kobiety? — zapytał speszony Roslin, utkwiwszy wzrok w podłodze.

Ach, z takim wyglądem, Lairsen pozwolił sobie na złośliwość. Odruchowo powędrował w stronę receptur średnich. Wiele ich sprzedawał, był to słodki półtorak i wino, wymieszane z odrobiną bielunia, rutą i bylicą, a także kilkoma pomniejszymi składnikami. Jeden z kompanów Roslina, paniątko o złotych włosach, często po niego przychodził; druid nie mógł sobie jednak przypomnieć jego imienia, chociaż obijało się o wnętrze czaszki. Już miał chwycić odpowiednią buteleczkę, gdy nagle zamarł. Uderzyła w niego fala wspomnień.

Nada. Signild. Nieokrzesana córka kupca, która również przychodziła do jego chaty; słodka, pełna życia, ciekawa świata. Dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, gdy przed oczami stanął moment ich spotkania, pamiętał go bardzo dobrze, nawet po tylu latach. Ona również zadawała pytania, dociekała. Nie była głupia, jak twierdził jej ojciec. Płonęła młodością, która wyrwała go z otępienia spowodowanego życiem w zimnym i ciemnym lesie; życia pełnego ciszy, trzasku ognia i zapachu ziół.

— Mistrzu Lairsenie? — zapytał niepewnie Roslin.

I oto był on, Roslin. Brzydkie dziecko, pierworodny, wyklęty przez Naturę. Nada przyszła do niego, a on samolubnie wziął od niej wszystko, co chciała mu ofiarować. Sterrora tungol; Gwiazda ognista.

— Obawiam się, że muszę przygotować nowy wywar. — Lairsen opuścił rękę. — Pewnym był, że został jeszcze jeden. Musisz zapytać swojego druha, często tu przychodzi. Wynne? — Miał nadzieję, że dobrze przypomniał sobie imię. Roslin się zasępił, widać wcale nie miał ochoty dzielić się z przyjaciółmi faktem, że próbował kupić buteleczkę miłości.

— A kiedy byłby gotowy nowy wywar?

— Długo, bardzo długo. Pełen księżycowy cykl przyjdzie mu się warzyć — odparł bardzo szybko Lairsen i odwrócił się plecami do swoich specyfików.

Nie wiedział do końca, dlaczego skłamał. Dlaczego nie był w stanie sprzedać mu tego, bądź co bądź, silnego środka. Patrzył, jak rudowłosy posmutniał. On również z pewnością zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu. Lairsen miał na końcu języka, że nie musi się martwić; że prędzej, lub raczej później, znajdzie się panna, którą otrzyma za żonę ze względu na pieniądze i swoją rodzinę. Ale powstrzymał się. Spojrzał na niego raz jeszcze, na swojego syna.

— Kup wino — powiedział w końcu, a chłopak podniósł na niego blade oczy z nadzieją. — Koniecznie białe. — Wyjął z kosza pod ladą malutki woreczek, w którym znajdowała się całkowicie niegroźna, sproszkowana róża. — Zagotuj nad żywym ogniem, twoje myśli musi zajmować wtedy tylko kobieta, którą poczęstujesz naparem. Ale pamiętaj, to nie jest mocny napój. Spodziewałbym się, że po prostu wprawisz ją w dobry nastrój. Reszta będzie zależała od ciebie.

Roslin pokiwał skwapliwie głową i wyciągnął ręce po pakunek. Lairsen doskonale wiedział, że róża z winem nie wprowadzi żadnych zmian, bez względu na to, jak mocno chłopak będzie myślał o swojej wybrance, parząc przy tym ręce nad ogniskiem. Nie chciał jednak go odesłać z pustymi rękami. Jak sam się zdziwił... po prostu nie był w stanie.

— A przy okazji — zagadnął nagle, niby od niechcenia, a Roslin zatrzymał się wpół kroku. — Czy nie zdarzyło wam się gdzieś... spróbować słodko-kwaśnego specyfiku na bazie miodu?

Usta rudzielca wykrzywiły się w chytrym uśmiechu, przez co zdawał się być jeszcze szkaradniejszy.

— Paluch wisielczy.

— Czy w pewnych kręgach zdarza się wam to pijać?

— Nie, nie! — zaprzeczył gorąco Roslin, a uśmiech zniknął z jego twarzy. — Tego się nie pije. Taką ulepę należy wetrzeć pod język. Widzi się potem rzeczy.

— Najprościej mówiąc, dostaje się majaków. Dziękuję. Rzeknę tylko, że dla żywych ten odwar bywa trujący.

Jeśli wcześniej Roslin był pobladły, teraz zaczynał przypominać mury warowni Sorchy za jej dawnej chwały.

— Byłbym ostrożny — przestrzegł jeszcze tylko Lairsen, odczuwając niemałą satysfakcję.

A gdy dziedzic rodu Erc wyszedł, mężczyzna postanowił zamknąć swój kram wcześniej. Zaryglował drzwi, zamknął okiennice. Zapalił świece i przejrzał spis wszystkich sprzedanych specyfików. Wzrok jednak ciągle uciekał mu w stronę pękatej buteleczki. W swoim zbiorze posiadał tylko jedną, chociaż nie byłoby problemu, żeby w okolicy Brynn znaleźć więcej ziela i przyrządzić surowy macerat. Coś go jednak przed tym wzbraniało i trzymał ten specyfik bardziej w roli przestrogi i przypomnienia. Na flaszce wmalowany był płomień – runa Ea. Gwiazda ognista. 

Czytaj Dalej

To Też Polubisz

399K 17.4K 197
Najlepsza przyjaciółka Gu Xi xi zaplanowała drobiazgowy plan oszukania jej. Po raz pierwszy została porwana przez zimnego, demonicznego prezesa. Jej...
20K 620 30
W lesie nieopodal Paryża dokonano makabrycznego odkrycia: nagie, związane sznurem zwłoki mężczyzny, ułożone w nienaturalnej pozycji, z kocią łapą nie...
1.4K 125 15
„Złamała mnie, ratując samą siebie." „Bo przeszłość goniła przyszłość, stając się teraźniejszością." Dziś nic już nie będzie takie samo. Temu dniu za...
127K 8.1K 15
[Zakończone] Marinette słyszała o Czarnym Kocie z telewizyjnych reportaży, jednak nigdy nie spotkała go osobiście. Nieszczęśliwy wypadek sprawia, że...