Ziemia nadziei

Galing kay Blekitny_Plomien

4.1K 856 9.1K

Wielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki P... Higit pa

ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI cz. 1
ROZDZIAŁ DRUGI cz. 2
ROZDZIAŁ DRUGI cz. 3
ROZDZIAŁ DRUGI cz. 4
ROZDZIAŁ DRUGI cz. 5
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 1
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 2
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 3
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 4
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 5
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 6
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 7
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 8
ROZDZIAŁ TRZECI cz. 9
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 1
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 2
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 3
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 4
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 5
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 6
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 7
ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 8
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 1
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 2
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 3
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 4
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 5
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 6
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 7
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 8
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 9
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 10
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 11
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 12
ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 13
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 1
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 2
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz.3
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 4
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 5
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 6
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 7
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 8
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 9
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 10
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 11
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz.12
ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 13
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 2
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 3
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 4
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 5
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 6
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 7
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 8
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 9
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 10
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 11
ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 12

ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 1

58 12 133
Galing kay Blekitny_Plomien

„Najgorsza, najtrudniejsza do wyleczenia nienawiść
to taka, która zajęła miejsce wielkiej miłości."

Eurypides

„Człowiek musi mieć kogoś...kogoś bliskiego.
(...) Człowiek zbyt samotny musi być chory."

John Steinbeck

„(...) Że zaś zupełnie bez nadziei żyć nie można,
znalazł rozwiązanie w dobrowolnym,
prawie sztucznym męczeństwie."

Fiodor Dostojewski



1

          Wracał z Pittsburgha jak zbity pies. Po tym, jak opuścił starą ruderę, najpierw próbował zdobyć coś do jedzenia, ale ciągle nie nadarzała się okazja. A kiedy w końcu w akcie desperacji zdobył się na zuchwałą kradzież w małym sklepiku, wdał się w bójkę z właścicielem, porządnie oberwał w szczękę i cudem uniknął aresztowania. Przez dobre pół godziny uciekał przed policyjnym pościgiem. Do pociągu towarowego wskoczył resztkami sił. Głodny i zmęczony ciężko opadł na drewnianą zakurzoną podłogę wagonu i prawie natychmiast zasnął. Miał zamiar wrócić do Mobile i w porcie znaleźć statek płynący do Ameryki Południowej, ale pomylił drogę i w rezultacie trafił do Charleston. Szczęście jednak mu sprzyjało i w tamtejszym porcie zauważył wiele statków, z których – taką miał nadzieję – przynajmniej jeden powinien płynąć do celu jego podróży. Na nabrzeżu spędził cały dzień. Przyglądał się załadunkowi towarów i przysłuchiwał się, w jakich językach rozmawiają marynarze. Pod wieczór podjął decyzję.

     Statek handlowy, który wybrał, nosił dźwięczną nazwę Silver Dagger wypisaną na dziobie wielkimi złotymi literami po angielsku, a pod spodem, nieco mniejszymi, także po hiszpańsku. Jeszcze za dnia, kiedy Jack kręcił się w porcie, zdołał podsłuchać załogę Silver Daggera. Rozmawiali po hiszpańsku i Jack zdołał dosłyszeć, że statek ma wypłynąć następnego dnia, prawdopodobnie jeszcze przed południem. Nie udało się dowiedzieć, do jakiego portu miał zawinąć, ale istniała duża szansa, że hiszpańskojęzyczna załoga obsługuje rejsy do Ameryki Południowej.

     Późnym wieczorem wśliznął się na uśpiony statek, co przyszło nader łatwo, a przynajmniej dużo łatwiej, niż się spodziewał. Miał wrażenie, że nikt nie zaprząta sobie głowy pilnym strzeżeniem Silver Daggera. Jack przemknął się do małego pomieszczenia pod pokładem, gdzie składowano beczki ze słodką wodą i spore zapasy solonego mięsa oraz worki z mąką, fasolą i kukurydzą. Na jego nieszczęście wszystko przechowywano w stanie surowym, dlatego nie nadawało się do bezpośredniego spożycia. Jack – już teraz porządnie głodny – nie zastanawiał się jednak, jak przetrwa cały rejs. Najważniejsze, że zdołał zadekować się gdzieś głęboko, za beczkami i workami, by nikt, kto tu wejdzie, nie mógł go zauważyć. Wymościł sobie posłanie ze swojej starej kurtki, a potem zwinął się w kłębek i zasnął.

     Kiedy obudził się po paru godzinach, z ulgą stwierdził, że Silver Dagger wypłynął z portu, o czym świadczyło znane z poprzedniego rejsu, charakterystyczne kołysanie. I może czułby się całkiem zadowolony, że plan przebiega bez przeszkód, gdyby nie dokuczający coraz dotkliwiej głód. Zdesperowany sięgnął po garść fasoli, ale surowa okazała się nie do przełknięcia. Zrobiło mu się niedobrze i słabo. Usiadł i oparł się plecami o ścianę. Przed oczami zawirowały ciemne punkciki.

     „Rejs potrwa co najmniej kilka dni – pomyślał i zaczęła go ogarniać panika. – A może nawet kilkanaście. A ja umrę tu z głodu. Nie mogę przecież pokazać się tym z załogi i poprosić, żeby mnie nakarmili. Nie mogę... Gdybym przynajmniej był pewny, że skończy się na obiciu gęby i wysadzeniu w najbliższym porcie... Gdybym wiedział, że tylko to mnie czeka. Ale przecież mogą najzwyczajniej w świecie wyrzucić mnie za burtę. I co teraz? Co mam robić? Nie przemyślałem wszystkiego do końca. Należało przedostać się drogą lądową. Nawet i przez ten cholerny Meksyk... A może spróbuję wymknąć się w nocy i wtedy znajdę coś do jedzenia w kuchni?"

     Zamknął oczy i z rozrzewnieniem przypomniał sobie dostatnie życie w Casa de Palma, wędrówkę przez płaskowyże Meksyku, która – choć nie wolna od trudów – stanowiła przecież całkiem przyjemne przeżycie. W każdym razie dużo przyjemniejsze od obecnego położenia. Przypomniał sobie Taquanejo i gorące ciało Garriny w zaroślach nad Conchos...

     Nie wiedział, kiedy zasnął znowu, wśród słodkich marzeń o hebanowowłosej, śniadej Garri. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, nim się obudził. Rozejrzał się dokoła trochę nieprzytomnym, błędnym wzrokiem i dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, gdzie jest. Znów zrobiło mu się niedobrze, a żołądek ścisnął bolesny skurcz. Nie miał pojęcia, czy nadeszła noc. Całkiem stracił poczucie czasu. Zdecydował jednak nie zwlekać dłużej, zwłaszcza że głód odniósł całkowite i definitywne zwycięstwo. Podniósł się z trudem, ale musiał przytrzymać się ściany i stugalonowych beczek ze słodką wodą. Kiedy stanął na nogach, podłoga zakołysała się pod nim, tak jakby statkiem targnęła jakaś ogromna fala. Ale morze tego dnia pozostawało wyjątkowo spokojne, a powierzchnia niezmarszczona przez najlżejszy nawet powiew wiatru. Tyle że Jack nie mógł o tym wiedzieć. Nawet nie zdążył o niczym pomyśleć. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i runął na podłogę składu żywności.

     Trzeciego dnia rejsu znalazł go nieprzytomnego kucharz pokładowy. Wbrew powszechnemu wyobrażeniu o ludziach jego zawodu, nie był małym, przysadzistym człowieczkiem, o pulchnych dłoniach i pełnych policzkach. Kucharz z Silver Daggera – wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce – miał czarne wąsy i przyprószoną przez siwiznę, ale ciągle jeszcze gęstą, czarną czuprynę. Nazywał się Miquel Cabrera.

     Kucharz zaniósł chłopaka do kajuty, położył na koi i zaczął cucić, klepiąc po obu policzkach, obficie i bynajmniej nie delikatnie. Na koniec zwilżył mu twarz zimną wodą. Jack otworzył oczy, ale nie od razu zrozumiał, co się dzieje. Przez chwilę patrzył na Miquela wzrokiem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, wreszcie skrzywił się i jęknął, bo bolesny skurcz znowu ścisnął wnętrzności.

     – Żyjesz, młody? – spytał kucharz. – Rozumiesz po hiszpańsku?

     Jack z trudem przełknął ślinę i skinął głową.

     – Nie ruszaj się stąd – zarządził Miquel. – Ja zaraz wrócę.

     „Dobre sobie – pomyślał Jack, a w głowie huczało i szumiało. – Dobre sobie. A niby dokąd miałbym uciekać na pełnym morzu?"

     Leżał bez ruchu, raz po raz postękiwał tylko boleśnie, kiedy skurcz żołądka rozrywał wnętrzności. Tępo wpatrywał się w sufit, na którym przyczepiono duży rysunek przedstawiający nagą dziewczynę z długimi włosami klęczącą w ponętnej pozie. Kucharz wrócił po kilku minutach. Przyniósł tacę pełną jedzenia i szklankę wody. Na ten widok Jack nie powstrzymał napływającej do ust śliny, ale był zbyt słaby, żeby podnieść się o własnych siłach. Miquel pomógł mu usiąść, podał szklankę wody, a potem miskę z jedzeniem.

     – Spokojnie, młody! – upomniał. – Jedz powoli. Rozumiesz? Bardzo powoli, bo inaczej się pochorujesz. Powiedziałem: powoli! Nikt ci tego nie odbierze. Muszę teraz iść do kuchni. Zjedz spokojnie i zostań tutaj, dopóki nie wrócę. Pamiętaj, nie wychodź stąd pod żadnym pozorem!

     Starał się nie spieszyć podczas jedzenia. Walczył ze słabością i bólem drążącym wnętrzności. Dopił resztkę wody i odłożył tacę. Potem wyciągnął się na niezbyt miękkiej koi. Zamknął oczy i próbował się rozluźnić. Oddychał głęboko i spokojnie. Ból wnętrzności ustępował, a Jack zastanawiał się, co z nim zrobią. Myśli miał ponure i mało optymistyczne.

     „Kucharz wygląda na porządnego – próbował się pocieszyć. – Ale kto to wie? Pewnie pójdzie do kapitana i powie, że tu jestem. Może liczy, że dostanie jakąś nagrodę? A co ze mną zrobi kapitan? Chyba mogę sobie to wyobrazić. Nie będzie się wiele zastanawiał, tylko wyrzuci jankeskiego gringo za burtę i tym sposobem skończę na dnie oceanu. Albo jako żer dla rekinów. Czy tutaj są rekiny? Kucharz nakarmił mnie pewnie tylko po to, żebym stał się cięższy i szybciej poszedł na dno" – pomyślał bezsensownie.

     Znalazł się w fatalnym położeniu, z którego nie widział wyjścia, a jeśli nawet jakieś istniało, to zupełnie niedostępne dla zmęczonego umysłu. Dlatego przestał się zastanawiać. Zamiast tego myślał, gdzie może przebywać Stanley, co porabia i czy zdołał odnaleźć rodzinę. Z rozmyślań wyrwał go kucharz, który wrócił wreszcie do kajuty. Nieśpiesznie zaczął zdejmować biały, kucharski fartuch. Raz po raz zerkał w stronę leżącego na koi chłopaka.

     – Wpakowaliśmy się w łajno, co? – zagadnął w końcu, a Jack przełknął ślinę i uciekł wzrokiem od przenikliwego spojrzenia kucharza. – Jak ci na imię, młody?

     – Jack... – wyszeptał niepewnym głosem.

     – Na tej łajbie nie możesz mieć na imię Jack – skwitował Miquel. – Będę cię wołał Jacinto. Umiesz pomagać w kuchni?

     – W kuchni... – wyjąkał Jack, ciągle z obawą, ale poczuł, że pojawiła się iskierka nadziei na ocalenie skóry.

     – Szorowanie podłóg, zmywanie garów i patelni – wyjaśnił Miquel. – Wiesz, jak posługiwać się ścierką i wiadrem wody?

     – Chyba tak...

     – Skaranie boskie z jankeskimi szczeniakami – westchnął ciężko kucharz. – „Chyba, chyba"! Chyba, młody, pchła po jajach. Zrozumiałeś? – Jack skwapliwie pokiwał głową. – To dobrze, bo od dziś jesteś pomocnikiem kucharza, a wiadro i ściera staną się twoimi ulubionymi przedmiotami. Zachciało ci się przygód, co? Nasłuchałeś się morskich opowieści w portowych tawernach? To teraz ciężko odpracujesz swój wyskok – gderał dalej Miquel, ale Jack wyraźnie słyszał w tonie głosu sympatyczną, pogodną nutę.

     Miquel otworzył małą szafkę i wyjął do połowy opróżnioną butelkę. Pociągnął spory łyk i otarł szyjkę wewnętrzną stroną dłoni.

     – Golniesz sobie, młody? – spytał, wyciągając butelkę w stronę chłopaka.

     Jack podniósł się na posłaniu i wziął od Miquela butelkę. Łyknął trunku o ostrym, piekącym smaku. Alkohol zakłuł w gardle i ognistym żarem rozlał się w przełyku. Jack chrząknął i zakaszlał, a stary kucharz uśmiechnął się pod wąsem.

     – Mocna, co? – spytał.

     – Mocna – potwierdził Jack i oddał butelkę. – Trochę odwykłem ostatnio...

     – Gdzie uczyłeś się hiszpańskiego, młody?

     – W Kolumbii. I w Meksyku. Mieszkałem tam jakiś czas... Kilka lat.

     – Kilka lat to spory kawał czasu. – Miquel usiadł na koi obok chłopaka. – Co w takim razie robiłeś w Charleston?

     – No właśnie – podchwycił Jack. – Sam nie wiem, co za licho podkusiło mnie, żeby wracać do Stanów. Chyba liczyłem, że...

     – Że się dorobisz? Dużych pieniędzy, co? Całej góry zgniłych dolarów?

     – Coś w tym rodzaju – zaśmiał się ze smutkiem. – Ale nawet nie o te dolary chodziło. Po prostu chciałem żyć. Zwyczajnie, jak wszyscy. Tyle że... Sytuacja okazała się trochę skomplikowana. Ostatecznie postanowiłem wracać na południe. Chciałbym dostać się do Kolumbii.

     Kucharz Miquel nabił fajkę, podpalił, zaciągnął się i w zadumie pokiwał głową.

     – Nie dopłyniesz do Kolumbii – powiedział w końcu.

     – Jak to...? – wykrztusił Jack i zmartwiał.

     – Normalnie. Nie dopłyniesz do Kolumbii.

     – Powie pan kapitanowi, prawda? – odezwał się ponuro, oczyma wyobraźni widząc, jak banda brodatych marynarzy, osiłków w pasiastych koszulach i przykrótkich spodniach, wyrzuca go za burtę.

     – A co by mi z tego przyszło? – Miquel wypuścił obłoczek dymu, który ułożył się w nieregularne kółko.

     – Nie wiem. Może jaka nagroda?

     – Nagroda? A niby jaką nagrodę mógłby dostać stary kucharz?

     – W takim razie, co pan zamierza ze mną zrobić? – spytał Jack.

     – Wyręczyć się tobą przy najcięższej robocie w kuchni. A kapitan pewnie prędzej czy później się dowie.

     – I dlatego nie dopłynę do Kolumbii?

     – W samej rzeczy, nie dopłyniesz, młody. Ale to jedynie z tej przyczyny, że ta krypa nie do Kolumbii płynie, ale do Brazylii.

     Jack wziął głęboki wdech i odetchnął z wyraźną ulgą.

     – Bardzo panu dziękuję. Gdybym mógł się jakoś odwdzięczyć...

     – Będziesz miał okazję, młody. – Kucharz znów zaciągnął się swoją marynarską fajką. – Bóg mi świadkiem, że będziesz miał. Zwą mnie Miquel – dodał. – I jestem najlepszym kukiem na wszystkich łajbach Atlantyku. Pamiętaj o tym.

     – Oczywiście – przytaknął Jack skwapliwie. – Nie śmiałbym w to wątpić nawet przez sekundę.

     – Podobasz mi się, młody – powiedział Miquel. – Nie przepadam za Jankesami, ale ty jesteś całkiem do rzeczy. Myślę, że się polubimy, co, Jacinto?

     – Byłbym najgłupszym gringo pływającym po Atlantyku, gdybym nie polubił faceta, który uratował mój tyłek przed zamoczeniem w słonej wodzie, nakarmił mnie i podzielił się ze mną gorzałką, a to wszystko całkiem bezinteresownie.

     – Niezupełnie bezinteresownie. Będziesz miał w kuchni kawał ciężkiej roboty do odwalenia.

     – Nie boję się ciężkiej pracy – zapewnił Jack z zapałem.

     – To i lepiej dla ciebie.

     – Co będzie, jak kapitan się dowie? Będzie pan miał kłopoty. Wyrzuci pana z pracy.

     – Nie wyrzuci. Pływamy razem dłużej, niż żyjesz na tym świecie, młody. A do tego kapitan przepada za moją kuchnią. Zaręczam ci, że prędzej ocean wyschnie do cna, niż kapitan Valdez wprowadzi na swoją łajbę innego kucharza. Nie masz pojęcia, ile wyskoków darował mi od chwili, kiedy zacząłem dla niego pichcić! Sam bym nie zliczył. A trzeba ci wiedzieć, że czasami bywało niewesoło. Pamiętam na ten przykład, jak pewnego dnia zbyt długo zabawiłem w jednej egzotycznej tawernie. A na statku mieliśmy pilny ładunek, taki, co to trzeba koniecznie dostarczyć w terminie. Odbiorcy czekali, a ja się w najlepsze bawiłem, tak przednio, że całkiem zapomniałem o tym cholernym ładunku i terminie wyjścia z portu. Koniec końców łajba nie wypłynęła na czas, a odbiorca się wściekł. Kapitan też. Ale to równy gość i rychło zapomniał o całej sprawie. Zaręczam ci, Jacinto, lepszego kapitana nie znajdziesz na żadnej krypie.

     Jack uśmiechnął się i znowu pociągnął łyk z butelki, tym razem ostrożniej, nauczony doświadczeniem poprzedniego razu.

     – A teraz zabieraj tyłek z mojej koi. Będziesz spał na podłodze. Weź sobie ten pled. Poduszki nie dostaniesz. To pełne morze, nie luksusowy hotel. Jutro wstajemy przed piątą. I nie chcę słyszeć żadnego marudzenia.

Ipagpatuloy ang Pagbabasa

Magugustuhan mo rin

88.6K 6.4K 26
-Jesteś moimi oczami. -Ale nawet nie wiesz jaki mają kolor, jak wyglądają. -Nie szkodzi. Wystarczy mi świadomość, że je mam. Okładka: @JBrooks258
359K 3.5K 8
"Papieros jest doskonałym przykładem doskonałej rozkoszy. Sprawia przyjemność, a nie zaspokaja." Oscar Wilde
1.3K 206 12
~Tak naprawdę to była trudna decyzja, bo nie okłamujmy siebie, jestem samolubna~ ©utopionawsmutku
3.9K 398 35
Po długiej przerwie się zabrałxm i robię kolejny heh