ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 2

44 12 87
                                    

          Następnego dnia wczesnym rankiem Miquel przemycił go do kuchni i Jack rozpoczął pracę od szorowania garnków i patelni, które zostały z poprzedniego dnia. Potem jeszcze zamiótł podłogę, obrał ziemniaki i przytaszczył worek fasoli. Na koniec pomógł Miquelowi nakładać na talerze porcje dla załogi. Kucharz przez cały czas raczył go marynarskimi opowieściami, przy których Jack zaśmiewał się do łez. Taka sielanka trwała do popołudnia dnia następnego, do czasu, aż na teren kuchennych rewirów zapuścił się jeden z ważniejszych marynarzy.

     – Oho – powiedział Miquel, nasłuchując – zdaje się, że idzie tu bosman. Poznaję po krokach.

     – Co teraz? – rzucił Jack. Skóra ścierpła mu na grzbiecie.

     – A co ma być? – Miquel wzruszył ramionami. – Rób, co do ciebie należy i nie dziw się niczemu, co powiem.

     Jack skinął głową i zabrał się za zmywanie z niebywałym zapałem i rzadko spotykaną gorliwością. Kroki stały się coraz głośniejsze, a po chwili w drzwiach ukazała się wysoka i barczysta sylwetka bosmana. Bardzo ciemne włosy miał zaczesane gładko do tyłu, a na twarzy gęsty, ale niezbyt długi zarost. Jack wzdrygnął się niezauważalnie, kiedy po krzyżu przebiegł mu dreszcz.

     – Ten tu – bosman zwrócił się do Miquela i ruchem głowy wskazał chłopaka szorującego wielki gar – co tutaj robi?

     – Połowę całej roboty, której sam z trudem bym poradził. A może nawet nie poradziłbym wcale – odparł kucharz bez mrugnięcia okiem.

     – Kapitan nie zgodził się na pomocnika.

     – Kapitan – odpowiedział Miquel od razu – nie zgodził się na płatnego pomocnika. A ten tu – zaakcentował – to mój siostrzeniec i robi bez zapłaty. Mieszkał w Stanach, ale prawdziwie kurewskie czasy nastały teraz na jankeskiej ziemi, dlatego siostra poprosiła, żebym zabrał młodego na południe. Robotę mam dla chłopaka załatwioną. W Rosario. To ledwo trzydzieści mil od São Luis. A że trafił się rejs jak raz w tamte strony, tom wziął szczeniaka. Zmarnowałby się u tych Jankesów jak nic... Skaranie boskie z tą patelnią! Jak kapitan nie odżałuje na nową, będzie żarł przypalone!

     Jack jeszcze intensywniej zaczął szorować dno garnka i niemal dech mu zaparło, kiedy słuchał przemowy Miquela.

     „Dobrze, że nie można usłyszeć bicia czyjegoś serca – pomyślał. – Bo moje słychać byłoby pewnie aż na pokład."

     – Jak cię wołają? – Bosman wymierzył w niego ustnik wygasłej fajki.

     – Jacinto, proszę pana – odparł Jack niezbyt głośno, spojrzawszy na bosmana zaledwie przez ułamek sekundy.

     – Znasz tego kucharza? – padło kolejne pytanie.

     – Tak. To wuj Miquel. – Tym razem Jack nawet nie podniósł głowy znad lśniącego czystością gara, którego nie przestawał trzeć zapamiętale i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy.

     – Nieźle mówisz po hiszpańsku jak na małego jankeskiego spryciarza – odparował bosman, wpatrując się w chłopaka.

     „No to koniec ze mną – pomyślał Jack. – Chyba że..."

     Odłożył wyczyszczony garnek i spojrzał wprost w oczy barczystego marynarza.

     – Nie wiem, o czym pan mówi – odezwał się.

     – On mówi – odezwał się Miquel, po czym jak gdyby nigdy nic skosztował danie przewidziane na kolację – że nie jesteś synem mojej siostry Laurity i nie pochodzisz z wioski Uriman, co oznacza, że wziąłem pod opiekę jakiegoś cholernego, jankeskiego gringo.

     – Nie lubię jankeskich gringo – skrzywił się Jack, a ton jego głosu sprawił, że Miquel zerknął na niego ukradkiem.

     – Ile zgarnąłeś za ukrywanie tutaj tego przybłędy, kimkolwiek by był – nie dawał za wygraną bosman.

     – Jak ci się zdaje, Jacinto – zagadnął Miquel zupełnie spokojnie – czy jakikolwiek człowiek przy zdrowych zmysłach chciałby oddawać swoje pieniądze kucharzowi i przez cały rejs uwijać się w kuchni, zamiast po prostu najzwyczajniej w świecie kupić bilet?

     – Nie znam nikogo takiego, wuju.

     – Czy kapitan wie, co tutaj się wyrabia? – zaatakował znów bosman.

     – Myślę sobie, że kapitan nie stałby się wiele szczęśliwszy, gdyby zaprzątano mu głowę takimi drobiazgami jak mój mały siostrzeniec Jacinto.

     – Mały siostrzeniec – zakpił bosman. – Masz szczęście, chytry lisie, że jesteś ulubieńcem kapitana Valdeza. Tak czy srak, pewnie przymknąłby na to oko. Zatem tym razem ujdzie wam to na sucho. Pamiętaj tylko, Miquel, że nie chcę go tu widzieć podczas następnego rejsu. Ani jego, ani twojej siostry w roli pomywaczki. Jeżeli ta Laurita w ogóle kiedykolwiek istniała.

     Bosman włożył fajkę do ust i odwrócił się na pięcie. Ale dopiero kiedy kroki marynarza całkiem ucichły za zamkniętymi drzwiami, Jack odetchnął z ulgą. Miał spocone dłonie, a w gardle nienaturalną suchość.

     – Masz stalowe nerwy, Miquel – powiedział nie bez podziwu. – Łżesz jak z nut. Gdzieś ty się tego nauczył?

     – Podczas sztormów na pełnym morzu i w portowych tawernach, kiedy wszystkim marynarzom podobała się ta sama dziewczyna, a rum mocno już huczał w głowie. Wtedy dopiero trzeba mieć jaja ze stali, młody. A i do tego mus wiedzieć, co opowiadać tym wszystkim ślicznotkom, żeby to ciebie wybrały. I muszę ci zdradzić, Jacinto, że często to właśnie ze mną te najpiękniejsze chadzały na pięterko.

     – O! Widzę, że nie tylko przedni z ciebie łgarz, ale i gorącokrwisty ogier – roześmiał się Jack.

     – Ej, młody, trochę szacunku dla starego wuja Miquela! – Kucharz trzepnął go ścierką przez plecy, a Jack uskoczył z jeszcze głośniejszym śmiechem.

     – Po prostu wyczuwam w tobie bratnią duszę, wuju – zaakcentował ostatnie słowo.

     – Jeśli tak się sprawy mają, to szykują się dla ciebie dobre wieści, drogi siostrzeńcu. Za kilka dni dopływamy do Bahamów, a tam jest pewna urocza, egzotyczna wysepka, którą upodobał sobie kapitan. Zawsze zawijamy tam na dzień lub dwa, kiedy wypadnie rejs na południe. Powiadam ci, Jacinto, to prawdziwy raj na ziemi! I moja ulubiona tawerna Pełne Morze – rozmarzył się Miquel. – Kawał czasu tam spędziłem, gdyby pozbierać do kupy każde cumowanie na wyspach.

     – A dziewczyny? – spytał Jack z zainteresowaniem. – Czy są tam jakieś dziewczyny?

     – Też pytanie! A jakże! Są! Młode i piękne jak bukiety kwiatów! Już nas znają i zawsze czekają na naszą łajbę. A ty, młody, lubisz dziewczyny, co? A one pewnie lubią ciebie?

     – Myślę, że niekoniecznie za mną przepadają. Przynajmniej nie wszystkie.

     – Eee, tam! Gadanie! Ślicznotki z tej tawerny to istne syreny morskie. I uwielbiają marynarzy. Zwłaszcza że nigdy nie skąpimy pieniędzy.

     – Trzeba mieć pieniądze – spochmurniał Jack. – A ja mam jedynie kolumbijskie pesos. Pewnie nic niewarte.

     – Głowa do góry, Jacinto! Stary wuj Miquel postawi ci butelkę rumu w Pełnym Morzu. A jeśli o dziewczyny idzie – kucharz uśmiechnął się pod wąsem – to kiedy tak na ciebie patrzę, mam jakieś dziwne wrażenie, że znajdzie się tam niejeden pączek, który chętnie rozkwitnie w twoich ramionach. I nie będziesz potrzebował za nic płacić.

     – Myślisz? – spytał Jack z nadzieją w głosie.

     – Pytanie!

     – Kiedy zawijamy do tego portu na wyspie?

     – Myślę, że za jakie cztery, góra pięć dni.

Ziemia nadzieiWhere stories live. Discover now