Wiek-nieważny cz. 1. Szukając...

EwelinaCLisowska tarafından

148 1 0

Wiek-nieważny cz. 1. Szukając siebie Miłość z depresją w tle Czy istnieje szansa na szczęśliwy związek z osob... Daha Fazla

Rozdział 1 Moje miłosne fiaska
Rozdział 2. Wiek-nieważny
Rozdział 3. Morskozielony
Rozdział 4. Omdlała damulka
Rozdział 6. Wariatka
Rozdział 7. Urodzinowe złudzenia miłosne

Rozdział 5. Kaloryfer pana Zięby

12 0 0
EwelinaCLisowska tarafından


Niedziela upłynęła mi pod znakiem męczącego lenistwa. Robiłam wszystko, żeby nie pobiec do swojego biura architektonicznego w poszukiwaniu zbawiennego nałogu pracy. Tak bardzo chciałam wtopić się w jej nawał, który sobie na dziś przygotowałam. Problem polegał na tym, że nie mogłam pójść do biura, bo on od razu by się tam znalazł, a tego przecież nie chciałam. Czytałam, oglądałam telewizor, drzemałam... Oglądałam także zdjęcia tej nowej posiadłości, do której miałam się nazajutrz udać. Właściciel, pan Solski, przesłał mi kilka fotek na pocztę elektroniczną. Później wciągnęła mnie magia Internetu. Tak minął mi prawie cały dzień, który uznałam za stracony.

Wieczorem przyszedł do nas pan Józio. Wszyscy zebraliśmy się w salonie, przy dużym stole, aby porozmawiać ze starym przyjacielem. Nawet pan Dariusz się z nim zaprzyjaźnił i wdali się w jakąś matematyczną dyskusję, z której nie zrozumiałam ani słowa. Swoją drogą nie wiedziałam, że można prowadzić dyskusję na taki temat. Siedziałam otoczona panami Frankiem i Romkiem, a obok nich siedziały po jednej stronie Jola, a po drugiej Wiola – która najwyraźniej bardzo cieszyła się z sąsiedztwa nowego pracownika, gdyż wciąż starała się go zagadywać. Naprzeciwko mnie, na drugim końcu stołu, siedział pan Józio. Byłam bardzo skrępowana i prawie nic nie mówiłam. Nie lubiłam, gdy pan Dariusz przysłuchiwał się temu, co mówiłam. Słyszałam wtedy swój głos, jakby dobiegał z drugiego pokoju, spoza siebie. Podczas tego wieczoru ograniczałam się raczej do krótkich półsłówek i stwierdzeń typu tak lub nie, gdy ktoś mnie o coś pytał. Ten facet mnie tak onieśmielał i jednocześnie tak bardzo mi się podobał. Każdy jego gest miał w sobie taki magnetyzm, że niemal czułam się jak zahipnotyzowana. Na szczęście wielokrotnie udało mi się umknąć przed jego morskozielonymi spojrzeniami. Zdawał się szukać aprobaty z mojej strony, ale musiałam być niedostępna.

I jak to zwykle bywało podczas większych zgromadzeń rodzinnych, a szczególnie w tym gronie, ktoś musiał zadać TO pytanie. To już gwoli tradycji:

– Kasiu, czy może już odnalazłaś mężczyznę, który spełniałby wszystkie kryteria na twojego męża? Bo coś mnie się o uszy obiło, jak Jola mówiła coś o tym do Romka, że podoba ci się któryś z klientów, czy też... – zaczął pan Józef.

– Nie istnieje mężczyzna, który spełniałby moje wymagania. Poproszę o inny zestaw pytań! – przerwałam mu podenerwowana. Zaległa cisza i atmosfera się zagęściła. Dlaczego to zawsze mnie oto pytano? Dlaczego to zawsze ja musiałam zagęszczać atmosferę?!

– Poproszę... Poproszę o inne pytanie, panie Józku – dodałam milej.

– Ale kiedy TO akurat pytanie najbardziej mnie interesuje. Przecież możemy o tym porozmawiać. – Przetarł oczy. – Tu... – Pokazał gestem wszystkich zgromadzonych – sami swoi, moja kochana i... – urwał, bo zauważył po mojej minie, że się jednak mocno pomylił. Spojrzał ukradkiem na pana Dariusza, a później zaczął się bawić serwetką.

Porwałam butelkę wina, która stała na środku stołu, po czym nalałam sobie całą lampkę tej słodko-kwaśniej, czerwonej cieczy niemal po same brzeżki kieliszka. Wino było jednym z moich antidotów na stres. Wychyliłam kilka łyków pod rząd. Poczułam w ustach jego słodki smak, a w głowie delikatnie mi zaszumiało. Cisza przy stole była nieprzenikniona, aż nieznośna. Wszyscy spoglądali na mnie ukradkiem, a ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Popijałam tylko to wino i czekałam nie wiem na co.

– To może ja już pójdę? – odezwał się przygaszony pan Darek. Niemal nie poznałam jego głosu. – Mam do zrobienia kilka rzeczy.

Zanim zdążył wstać, odparłam prędko:

– Nie! To ja pójdę! Jestem dziś jakaś taka niekomunikatywna. Powinnam się już położyć. – Wstałam. – Nie przeszkadzajcie sobie. Ja już naprawdę nie mogę po tym winie. Dobranoc! – I już brałam się do wyjścia, gdy drogę zastąpił mi On.

– To raczej ja powinienem wyjść. Rozumiem, że chcą państwo zamienić kilka zdań w węższym gronie, do którego ja nie należę. Najlepiej będzie, jeśli to ja wyjdę.

Nim zdołałam odpowiedzieć, już go nie było.

„Ale narobiłam! Nie dość, że facet się mnie boi, to jeszcze z mojego powodu czuje się wyrzucony na margines społeczeństwa. Ależ ze mnie idiotka!"

Wyszłam za nim pod gradobiciem znaków zapytania i wykrzykników, które padały z oczu moich przyjaciół.

– Niech pan zaczeka.

Zatrzymał się na schodach.

– Tak? – odpowiedział ledwie dosłyszalnie, spoglądając na mnie przez ramię.

– Nie musi nas pan opuszczać z tego powodu, że nie mam ochoty gadać na temat mojego życia osobistego.

Podeszłam bliżej, starając się nie patrzeć w jego stronę. Stanął przodem do mnie. Gdy mówiłam, co pewien czas zerkałam to na jego krawat, to na ręce... byle nie widzieć jego oczu.

– Proszę, niech pan do nas wraca. To wszystko kwestia zmiany tematu. – Wzruszyłam ramionami.

– Ale ja naprawdę muszę coś zrobić. – Upierał się, a w miarę naszej rozmowy ton jego głosu ochładzał się coraz bardziej.

„O co chodzi???"

Popatrzyłam z ciekawości na jego twarz i coś przewróciło mi się w żołądku. Odruchowo zacisnęłam zęby i odwróciłam wzrok. Tak wiele bólu sprawiało mi każde spojrzenie mu w oczy i uświadomienie sobie, że on nigdy mnie nie pokocha.

– Proszę sobie mną głowy nie zaprzątać – odparł najzimniejszym tonem, na jaki go tylko było stać, a przynajmniej ja to tak odczytałam. Zerknęłam ponownie, tak z czystej ciekawości. On po prostu najzwyczajniej w świecie był smutny, a w jego oczach pojawił się żal. „Ale dlaczego? Tak bardzo utrudniam mu życie?" Zrobiło mi się głupio.

Odwrócił się i ruszył po schodach na górę.

– Panie Zięba!

Odwrócił się i spojrzał z powątpiewaniem.

– Tak? – Zagryzł wargi i przymknął oczy na chwilę dłużej. Pewnie miał ochotę mi dogadać.

– Mam dla pana polecenie służbowe – odparłam jak w wojsku. Musiałam się ratować tym fortelem. Nie mogłam pozwolić na to, aby siedział sam na górze i czuł się jak wyrzutek.

– Polecenie służbowe brzmi: W tył zwrot! Na przód marsz! Proszę natychmiast wypytać pana Józefa o ten rachunek, którego nie mógł pan rozczytać i ten skoroszyt, który przez pomyłkę ze sobą zabrał.

Zrobił wielkie oczy.

„Znowu złe posunięcie?"

– Dobrze, szefowo. – Zszedł powoli, po czym minął mnie w znacznej odległości i skierował swoje kroki do salonu.

– A! Zapomniałam o jeszcze jednym rozkazie.

Zatrzymał się tuż przy wejściu i odwrócił się w moją stronę. Nie odważyłam się przekroczyć magicznej linii dwu metrów, które nas od siebie oddzielały.

– Tak, słucham – odezwał się beznamiętnie.

„Zaraz mnie zabije!" – pomyślałam. Wyczułam napięcie, które się między nami wytworzyło.

Zerknęłam na jego krawat, po czym rozkazałam:

– Proszę tam zostać i się dobrze bawić. Nie przyjmuję odmowy!

Myślałam, że to troszkę rozluźni atmosferę, tymczasem spowodowało to efekt odwrotny. Wszedł do salonu ciężkimi krokami, chyba jedynie dla świętego spokoju.

„No tak, jestem bestią. Najgorszą szefową pod słońcem. Nie dość, że stresuję biedaka swoimi durnymi zagrywkami, to jeszcze utrudniam mu życie. Och! Co ja robię? Ten człowiek lada moment mnie znienawidzi!"

„Lecz czy nie o to właśnie ci chodzi?" – zapytała moja podświadomość.

Pokiwałam głową z politowaniem nad swoją głupotą i pacnęłam się za czoło. Żal mi się go zrobiło. W końcu to nie jego wina, że trafił na taką nienormalną szefową.

„No nic. Jak na dobrą szefową przystało – przeproszę go."

Z ciężkim sercem i jeszcze cięższym krokiem ruszyłam w kierunku salonu. Przystanęłam na progu. Był już zajęty rozmową. Ciężko było mi stwierdzić, jaki ma nastrój.

– Panie Józku. Czy mogę panu jeszcze na chwilkę porwać rozmówcę? – Nie chciałam wypowiadać jego imienia z obawy, że drżenie mojego głosu mogłoby zdradzić moje uczucia.

– Tak, Kochana. – Uśmiechnął się do mnie staruszek.

Pan Dariusz zmusił się do wstania i, bez patrzenia na mnie, wyszedł na korytarz. Był nieźle przeze mnie zastraszony, czym wzbudził moje poczucie winy. Stanęliśmy twarzą w twarz, a nasze oczy spotkały się. Znowu uzbroiłam się w zaciśniętą szczękę. Patrzył na mnie z takim chłodem... a ja wiedziałam, że muszę wytrzymać ten wzrok – to było jak potyczka.

– Przepraszam za moje przykre zachowanie w stosunku do pana. Nie jestem najlepszą szefową, to prawda. – Słuchał mnie w najwyższym skupieniu. Nawet przestał oddychać. Najwidoczniej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. – Przepraszam też za ten głupi rozkaz, po prostu chciałam pana zmusić do pozostania. To by było na tyle. – Założyłam ręce na piersi, zamknęłam się z powrotem w mojej twierdzy. Spuściłam wzrok, przegrywając pojedynek spojrzeń. Zerknęłam na jego dłonie, a on schował je od razu do kieszeni spodni.

– No cóż... – zaczął nieśmiało. – Przeprosiny przyjęte, szefowo, aczkolwiek nie mogę się z panią zgodzić w jednej kwestii. Nie jest pani złą szefową.

„A toś mnie zastrzelił."

Nie odpowiedziałam już nic. Podał mi rękę na zgodę, a ja zerknęłam na niego ostrożnie spode łba. Uśmiechał się, a jego oczy znów błyszczały, więc poczułam ulgę. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przy czym moja ręka niebezpiecznie drgnęła, a po plecach przeszedł mi dreszcz.

„No, ale o tym to ja już nie pomyślałam!"

Odwróciłam szybko wzrok i resztę ciała w stronę salonu. Ruszył za mną pokornie. Usiedliśmy na swoich miejscach niemal w tym samym momencie.

Zaczęła się swobodna rozmowa na tematy zwyczajne, wręcz pogodowe. Milczałam. Słuchałam. Piłam. Zerkał na mnie co pewien czas, jakby szukał mojej aprobaty. Ale ja zmieniłam się w nieprzenikniony, zimny głaz pozbawiony emocji. Tematy rozwijały się swobodnie i wyrastały organicznie jeden z drugiego, aż wybiła dwudziesta druga i udaliśmy się na spoczynek.

***

Tej nocy nie mogłam zmrużyć oka. Rozważałam wszystkie za i przeciw moich przeprosin, które złożyłam u stóp mojego ukochanego. Stało się, zaczęłam go tak nazywać! Absurdalnym wydawało mi się takie zakochanie od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza że czytałam o tym w tandetnych romansach, gdzie słodkości sypią się kilogramami i gdzie wszystko jest możliwe. Ale ten sposób w jaki wtedy na mnie spojrzał...

„Beznadziejna, idiotycznie zakochana wariatko!"

Kotłowały mi się w głowie wszystkie wspomnienia z nim związane; każdy jego dotyk, zapach, jego siła, i te oczy... Wciągało mnie coraz bardziej w ten wir beznadziei bez ucieczki. Gdy w końcu odpłynęłam, było coś koło czwartej nad ranem. Po prostu zamknęłam oczy i nagle obudził mnie budzik. Już siódma! Zerwałam się z łóżka i wykonałam kilka ćwiczeń na obudzenie. Niskociśnieniowcy powinni je wykonać, żeby mieć lepszy start na cały dzień.

Wszystko było normalnie, jak zwykle, codziennie. Łazienka, dobieranie ciuchów z mojej skromnej garderoby, śniadanko zaserwowane przez Jolę w kuchni. Wszystko było super, mimo iż Jola zapytała mnie:

– Jak tam współpraca z nowym pracownikiem? – Do pytania dołączyła swoje baczne spojrzenie.

– Dziękuję, w porządku. – Udałam, że wcale nie przeżywam kolejnego, emocjonalnego dramatu w swojej głowie.

– Dziwnie się zachowujesz, odkąd się pojawił.

– Tak? – Udałam zdzwioną. – Może dlatego, że jeszcze się nie znamy. – Wzruszyłam ramionami. Skończyłam śniadanie, zatem mogłam legalnie opuścić kuchnię. Wyszłam z honorem z tej trudnej rozmowy i pozostawiłam Jolę sam na sam z zagadką, którą pewnie miała zamiar rozwiązać w przyszłości. I właśnie miałam wychodzić na spotkanie z moim klientem, już kładłam rękę na klamce drzwi frontowych... gdy zza moich pleców odezwał się głos:

– Dokąd się pani tak wczesnym świtem wybiera? – zapytał Darek. Wyszedł z salonu na korytarz i popatrzył na mnie przez wpółotwarte, zaspane oczy.

– Wybieram się na spotkanie z klientem, panie Zięba. – Zniecierpliwiona wyjrzałam na ulicę przez szybkę w drzwiach. Szofera jeszcze ciągle nie było, a ja nie mogłam się doczekać, aż wyjdę i zniknę na cały dzień.

– Sama pani jedzie? – Ziewnął do swoich dłoni. – Proszę wybaczyć, ale się nie wyspałem. I najmocniej przepraszam, że tak wypytuję.

– Tak, jadę sama. – „Nareszcie sama!" – Proszę się zająć tymi zaległymi rachunkami i uzgodnić z Wiolettą cenę renowacji fasady kamienicy na Lipowej. – Poprawiłam na sobie bluzkę, gdyż najwyraźniej było z nią coś nie tak. Gapił się tak, że aż mi się głupio zrobiło. Miałam na sobie zwykłą białą bluzkę na szerokich ramiączkach, z dużym dekoltem z przodu i z tyłu. Lubiłam takie bluzki: przewiewne, w których człowiek może swobodnie oddychać w taki upał.

Spuścił wzrok z mojego dekoltu i zapytał:

– Czy ja mógłbym jechać z panią? – zapytał z nadzieją w głosie. – Chciałbym po prostu pomóc pani w tych wszystkich pomiarach i obliczeniach. Bo jak się domyślam, ma pani dzisiaj zamiar się tym cały dzień zajmować?

– Mmm... ale ja dam sobie z tym świetnie radę – skłamałam. Przecież zawsze robiłam jakieś błędy w pomiarach, i tym razem miało pewnie być tak samo. Przeważnie wynikiem moich błędów był brak na przykład: kilku płytek chodnikowych, desek itp.

– Niech mi pani wybaczy tę uwagę... – Chrząknął nerwowo. – Przepraszam! Ale zauważyłem w rachunkach, które prowadził pan Józef, że co pewien czas wydawane były mniejsze kwoty pieniężne na jakieś... – Wymachnął ręką. – pojedyncze sztuki płytek chodnikowych, kilka sztachet. Czy to przypadkiem nie z powodu błędnych obliczeń? Bo chyba pani nie kolekcjonuje różnego rodzaju materiałów budowlanych? – wyrzekł ostatnie zdanie i zaraz tego pożałował, bo spuścił głowę. Najwidoczniej oczekiwał mojej nagany. Pewnie teraz sobie wyrzucał, że nie ugryzł się w język.

„Aleś ty spostrzegawczy."

– To znaczy, ja nic nie sugeruję, ale... – zaczął się tłumaczyć. Rozbawił mnie, ale powstrzymałam się od niekontrolowanego wybuchu śmiechu.

– Dobrze, panie Zięba – odparłam z powagą. – Ja wiem, że jestem antytalentem, jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju przedmioty ścisłe. Dla sprostowania: nie kolekcjonuję płytek chodnikowych.

Nie wytrzymałam! Parsknęłam rozbawiona. Zachowałam w stosunku do siebie zdrowy dystans, co sprawiło, że i on zaczął się trząść ze śmiechu, pokazując mi swoje lekko skrzywione uzębienie.

– Przepraszam. Po prostu chciałbym pomóc – zaproponował z optymistycznym błyskiem w oczach i szczerym uśmiechem.

Na chodnik przed domem zajechało auto. Mój piękny, staromodny, czarny kabriolet z jasną tapicerką w środku.

Już miałam mu powiedzieć, żeby został w domu, gdy na schodach pojawiła się Wiola, która zbiegła po stopniach niczym zwinna łania. Darek odwrócił się i na dłużej zawiesił na niej oko. Rozpuszczone blond włosy, wyraźnie zmysłowy makijaż na twarzy, czerwona mini spódniczka i czarna bluzeczka na ramiączkach, która, swoją drogą, z ledwością przykrywała jej brzuch. Podążała korytarzem, w biegu ubierała czerwone szpilki. W niczym nie mogły jej dorównać moje rybaczki, bluzka z dekoltem, baleriny i babciny koczek z tyłu głowy oraz kapelusz słomkowy.

– Niech pani na mnie poczeka! – mówiła i krzątała się koło wieszaka, na korytarzu. – Ja też muszę porozmawiać z tym Solskim. Nie wiem, czego on w ogóle ode mnie oczekuje. – Była taka pełna życia i naturalnego kobiecego wdzięku, że nawet Dariusz nie mógł tego nie zauważyć. Była niemal tak wysoka jak on i tak do siebie pasowali, że z zazdrości ścisnęło mnie w żołądku. Aby poprawić but na swojej stopie, wsparła się bez pytania na jego ramieniu.

– Pięknie wyglądasz, Wiolu – odparł z uśmiechem i ognikami w tych swoich morskozielonych oczach. Po chwili jednak spojrzał na mnie, jakby zaciekawiony tym, jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa. Udałam, że czegoś szukam w torebce.

„Fajnie... Nie dość, że jestem od niej sto razy brzydsza i nie mam uroku osobistego, to jeszcze czuję się zazdrosna o niego – mojego pracownika, do którego nie mam prawa!"

– Jedziemy pani Kasiu? – zapytał kierowca, który wszedł przez drzwi frontowe.

Wszyscy troje spojrzeli na mnie ze znakiem zapytania. Poddałam się.

– No dobrze, jeśli musicie to proszę bardzo – odparłam zrezygnowana i machnęłam przy tym ręką. Wyszłam pierwsza, a oni podążyli za mną. Zajęłam miejsce z przodu, obok kierowcy – tylko w ten sposób mogłam mieć pewność, że Dariusz koło mnie nie usiądzie. Podczas gdy ja wygodnie usadowiłam się z przodu, co zapewniło mi maksymalny komfort jazdy, z tyłu rozpoczęła się swobodna rozmowa.

Dzień zapowiadał się niczym jazda ekstremalna bez trzymanki. Do tego zbierało się na taki upał, że hej! Dobrze że ubrałam się odpowiednio! Gdy tylko założyłam na głowę kapelusik słomkowy, ruszyliśmy. Szybko dotarliśmy na miejsce, nawet zdążyliśmy przed narastającym na mieście korkiem.

Za wysokim murem wznosił się ku górze niewielki pałacyk, który dostrzec można było przez wysoki, kamienny murek oddzielający całą posiadłość od ulicy. Pan Franek z trudem otworzył skrzydła żelaznej, ciężkiej bramy zajętej przez rdzę, po czym zajechał na podjazd umiejscowiony za domem. Ogród był wielki, a pozostałości po wcześniejszych aranżacjach były tu widoczne tylko dzięki temu, że wielu rzeczy można było się domyślić. Wszystkie rabaty zajęte były przez chwasty, a przez zniszczone chodniki przebijały się korzenie gigantycznych drzew. Stary tynk, który zdobił fasadę budynku od prawie stu lat, już prawie całkiem odpadł. Ukazywał teraz czerwonawy, ceglany szkielet. Uległ też destrukcji czterospadowy dach mansardowy, zwieńczający pałacyk. Istna rudera.

Budowla stała na prostokątnej, długiej działce, a za nią ciągnęła się długa alejka otoczona szpalerem drzew. Na jej końcu stała stara zniszczona altana, wybudowana na planie ośmioboku. Kamienna podmurówka, z pozostałościami drewnianych balustrad, nakryta była wielospadowym daszkiem pokrytym blachą, która była totalnie zżarta przez rdzę – pozostało z niej tylko jakieś niekształtne sito.

Miejsce to, pomimo swojego zaniedbania i swojej trudnej przeszłości, a może właśnie dlatego, wprowadziło mnie w klimat niezwykły. Zupełnie jakbym znalazła się w centrum atmosfery, która gościła w tym miejscu jakieś sto lat temu. Każdy fragment tchną niesamowitą historią, którą chciałoby się opisać. Dałam się ponieść wyobraźni... Zobaczyłam mężczyznę jadącego na białym koniu, który zmierzał w moją stronę po długiej alejce, u początku której się teraz znajdowałam. Niedaleko mnie stała sobie piękna, wytworna dama ubrana w długi, biały płaszcz i kapelusz wprost z XIX wieku. Jeździec podjechał do niej szybciej, bo już nie mógł doczekać się spotkania. Zeskoczył z konia, podbiegł ku niej, pochwycił w ramiona i złożył na jej ustach namiętny pocałunek. Dookoła nich wirowały płatki śniegu...

– Dzień dobry! – usłyszałam głos, który obudził mnie z marzeń na jawie. Otrząsnęłam się z zadumy. Okazało się, że stoję na placyku przed budynkiem, dokładnie naprzeciwko tej alejki, o której się tak rozmarzyłam, a nieco dalej stoją moi pracownicy i dziwnie mi się przyglądają. Alejką podążał ku nam pan Solski – mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, mojego wzrostu, przystojny, nieco naznaczony siwizną, ubrany w szary garnitur, z kolorową apaszką przewiązaną pod szyją. Przeszedł obojętnie obok witających go Darka i Wiolki, zupełnie jakby ich nie zauważył, gdy zapatrzony na mnie zmierzał wprost w moją stronę. Swoją drogą, moi pracownicy mieli dość ciekawe miny.

Elegant podszedł do mnie i przyjemnym głosem rzekł:

– Dzień dobry! Leszek Solski – przedstawił się i ucałował szarmancko moją dłoń.

– Katarzyna Kowalska – powiedziałam cicho, zdziwiona całą tą sytuacją. Dariusz zbliżył się o krok, zadzierając głowę lekko ku górze, jakby chciał przypomnieć o swojej obecności. Co oznaczało jego zachowanie?

„Zazdrość? Bzdura!"

– Niech mi pan wybaczy moje... otępienie, panie Solski, ale to miejsce jest po prostu niesamowite. Tak, piękne. – Rozglądałam się nadal.

– Och! Nie sądziłem, że zrobi to na kimś dobre wrażenie. – Uśmiechnął się zakłopotany.

– Jest jak w bajce! – powiedziałam już całkiem trzeźwo. Nagle obok nas pojawił się Darek. Zaczął zerkać raz na mnie, a raz na niego, jakby starał się czegoś domyślić, dowiedzieć.

– Dzień dobry! Nazywam się Dariusz Zięba – odezwał się w końcu i podał rękę Solskiemu. Powinno być odwrotnie. Czemu w taki sposób podkreślał swoją obecność? – Jestem nowym pracownikiem pani Kasi. – Zdrobnił moje imię, co mile pogładziło moje zbolałe serduszko.

– Witam pana! Leszek Solski. – Podał mu rękę. Przymknął tym razem oko na ten nietakt ze strony młodzika. Aczkolwiek, który z nich był bardziej nietaktowny? Starszy z panów udał, że nie widzi tego drugiego. – Przepraszam, że ominąłem pana i koleżankę, ale pani Kasia jest ogromnie podobna do mojej krewniaczki i przez chwilę miałem wrażenie, że widzę ducha!

Dariusz uniósł jedną brew ku górze, jakby niedowierzał temu, co słyszy.

– Tak! Tak samo piękna, tak samo urocza i skromna – zachwycał się dalej. – Czarne jak smoła włosy, ciemne jak węgielki oczy, ciemne brwi i pełne, czerwone usta. Nawet pani jasna karnacja pasuje do tego opisu. Niczym płatek białej róży. Kiedyś muszę pokazać pani obraz, na którym ujrzy pani swojego sobowtóra. Piękna i niespotykana uroda. – Uśmiechnął się do mnie zalotnie, a ja poczułam się dość dziwnie.

– Do prawdy? Proszę nie przesadzać z tymi komplementami. – Zaczerwieniłam się po same uszy i pomyślałam poirytowana: „Dlaczego zazwyczaj podrywają mnie starsi panowie?"

O ile słowa tego starszego sprawiły mi przyjemność, o tyle nie spodziewałam się ich potwierdzenia z ust tego młodszego.

– Tak, zgadzam się z pańską oceną. Pani szefowa jest wyjątkowo piękną kobietą. – Coś przewróciło mi się w żołądku, lecz nie odważyłam się na niego spojrzeć. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałam:

– Witam Panie Solski! My się już widzieliśmy ostatnio. – Wioletta wparowała między nas swoją ekspresyjną osobowością i przyćmiła moją urodę. Przecież ja przy niej byłam jak Brzydkie Kaczątko. Odsunęłam się nieco do tyłu, aby ustąpić miejsca piękności. Zerknęłam dyskretnie na Darka, który nie wiedzieć czemu, cały czas mnie obserwował, choć powinien patrzeć teraz na Wiolettę.

– Zaczynamy, proszę pani? – zapytał mnie w końcu, przerywając potok słów, jakim zarzucała wszystkich Wiola.

– Tak – bąknęłam i szybko odwróciłam się do niego plecami. Wyciągnęłam z torebki szkicownik i zaczęłam notować. Musiałam zająć się jak najszybciej pracą, bo w moich uszach wciąż dźwięczały niedorzeczności wypowiedziane przez pana Ziębę. „Szefowa jest wyjątkowo piękną kobietą."

Czyż naprawdę mogłam się mu podobać?!

Przystąpiliśmy do tradycyjnego obchodu. Wiola oglądała zniszczenia budynku, a ja zajęłam się przeglądem roślin, które tam pozostały. Zdołałam przywołać się już do porządku. Wewnątrz zajęłam się wypieraniem uczuć i ćwiczeniem żelaznej dyscypliny, którą sobie narzuciłam, a na zewnątrz oddałam się pracy. Momentami niemal zapominałam o tym, że on jest w pobliżu i dokonuje pomiarów pozostałości starego ogrodu. Wciąż powracała mi przed oczy ta dziwna jego reakcja.

„Był zupełnie zdezorientowany, jakby... ale to niemożliwe, to śmieszne, że w ogóle tak pomyślałam! On zazdrosny? On zaniepokojony moją reakcją na spotkanie z Solskim?! Non sens!!! Do tego ten... komplement! Coś mi się musiało przesłyszeć, coś źle usłyszałam! Na pewno mówił o tamtej!"

Próbowałam racjonalizować to, co tak natrętnie absorbowało moje myśli. Z całą siłą odrzuciłam od siebie myślenie o tej sprawie, którą musiałam źle zinterpretować.

Nie patrzyłam na niego, chyba że o coś pytał. Wtedy zerkałam na jego krawat, bo tak było bezpieczniej. Było tak okropnie gorąco, że nawet wysokie świerki, ciągnące się wzdłuż alejki, nie dawały ochłody. Woda lała się z nas strumieniami, a on po prostu ściągną koszulę! Tego nie mogłam przewidzieć. Znowu czegoś nie przewidziałam! Nie mogłam już patrzeć na krawat, bo go zwyczajnie nie było. Zrobiło mi się podwójnie gorąco, zacisnęłam zęby.

„Młody człowieku, wodzisz staruszkę na pokuszenie!"

Przewiązał sobie koszule na biodrach i, jak gdyby nigdy nic, kontynuował swoją pracę. Jego mięśnie pracowały pod cienką jak papier, śnieżnobiałą skórą... Silne ramiona... nagi, lekko zarośnięty tors... umięśniony brzuch...

Musiałam się ewakuować. Teraz był za blisko mnie. Postanowiłam więc, że przejdę do tej części ogrodu, gdzie już dokonał pomiarów. Ruszyłam w kierunku alejki, gdzie właśnie coś notował. Gdy przechodziłam obok niego, miałam zamiar popatrzeć w drugą stronę, aby później odejść w głąb ogrodu, w kierunku altany.

Podeszłam kilka kroków i spojrzałam na metę mojej trasy. To miało być jak z przechodzeniem po kładce z perspektywą wpadnięcia do rwącego nurtu rzeki; musiałam po prostu patrzeć do przodu i iść ku celowi, a nie patrzeć pod nogi na rwący nurt. Lecz nie przewidziałam, że wydarzy się coś niespodziewanego.

Gdzieś na końcu alejki zamajaczyło coś białego.

„Niby duch, czy zjawa?"

Usłyszałam stukot kopyt. Biały, smukły i wysoki koń podążał alejką w moją stronę. Jego biała jak śnieg grzywa falowała lekko, podążała za ruchami jego wysmukłej, łabędziej szyi. Poruszał się chodem pełnym gracji, niczym baletnica podczas rewii finałowej, i zamiatał długim, białym ogonem. Stanęłam jak wryta obok półnagiego Darka. W tym jednak momencie najważniejszy stał się dla mnie ten cudowny, biały rumak. Moje niespełnione marzenie podążało w naszym kierunku. Koń zatrzymał się kilka metrów ode mnie, jakby wahał się, czy iść dalej. Poruszył się niespokojnie i przekręcił łepek w bok, aby sprawdzić, czy droga ucieczki jest wolna. Ruszyłam w jego kierunku powolnym, spokojnym krokiem. Starałam się nie spłoszyć tego cudownego zjawiska. Koń nawet nie drgnął. Przystanęłam pół metra przed nim. Obrócił głowę w moją stronę, poruszył uszkami, a później spokojnie pokonał dystans, który nas dzielił. Przełamał barierę strachu przed nieznanym i powąchał to, co stanęło mu na drodze.

„Ciekawskie stworzonko."

Pogłaskałam go po nosie, przesunęłam dłoń wyżej na jego czoło, po czym dotknęłam jego grzywy. Był taki śliczny i zjawiskowy! Mogłam sprawdzić, czy jest prawdziwy. Kto by pomyślał, że na tyłach ogrodu jest stajnia?

Nigdy nie ośmieliłabym się tego zrobić z Darkiem: nie dotknęłabym go. On był dla mnie nietykalny niczym sacrum. Na samą myśl zawirowało mi w głowie. „Ale gdzie on się podział?" Obejrzałam się za siebie. Stał tam jak wryty, cztery metry ode mnie, jakby zamarł w połowie ruchu. W jego oczach pojawił się jakiś dziwny, nieznany mi jeszcze wyraz. Oderwałam od niego wzrok, bo tak nakazało mi: „Nie patrzeć!"

Zajęłam miejsce u boku konia i dotknęłam z czułością jego szyi. Spojrzałam w głąb alejki. Ktoś podążał nią prędko i chyba był mocno zdenerwowany. Najwyraźniej był to stajenny, bo był ubrany w strój jeździecki, a w ręce niósł mały bacik. Podszedł do mnie nachmurzony i rzekł:

– Uciekła mi, franca jedna! – Koń poruszył uszkami i cofnął się o krok, kładąc uszy po sobie. – Przepraszam panią! – Ściągnął z głowy czapkę. – Chodź tu! Cholero jedna! – Nim zdążyłam odpowiedzieć na jego niezrozumiałe dla mnie przeprosiny i obronić tę piękną istotę przed obelgami, pociągnął konia za kantar i ruszył alejką z powrotem. Patrzyłam teraz, jak powoli się oddalają. Zaczekałam, aż oboje znikną...

– Piękny koń.

Podskoczyłam na dźwięk jego słów. Zaczerwieniłam się, gdy tylko przypomniałam sobie, że jest do połowy nagi. Stanął tuż obok mnie, a ja poczułam ciepło bijące od jego ciała. Jego pierś falowała pod wpływem głębokich oddechów. Wszystko to widziałam kątem oka. Niekontrolowanie spojrzałam w miejsce, gdzie powinien się znajdować krawat, zapomniałam, że go tam nie ma. Odwróciłam natychmiast oczy, po czym odstąpiłam krok w bok, aby zachować bezpieczną odległość.

– Tak, piękny. – Popatrzyłam z powrotem w stronę altany. Nagle zjawiła się Wioletta, która kokieteryjnie przeczesała swoje długie włosy dłonią, a później rzekła zalotnie:

– Widzę Dareczku, że zrobiło ci się gorąco. Ładny kaloryfer kolego! – Poklepała go po brzuchu jak dobrego rasowego konia, uśmiechając się przy tym bez cienia wstydu. Odwróciłam od nich głowę. Poczułam zwykłe, pospolite ukłucie zazdrości, które wydało mi się nie na miejscu.

– Przepraszam was. – Okręciłam się na pięcie, po czym ruszyłam alejką w stronę altany, gdzie spodziewałam się znaleźć schronienie.

– Zawstydziłeś naszą szefową, Dareczku! – Zaśmiała się, a ja odczułam to jako obelgę. Nie mogłam jednak nikogo potępiać za to, że naigrawał się z moich dziwactw. Od zawsze wiedziałam, że jestem inna i nienormalna.

Z uczuciem wstydu i skrępowania przyspieszyłam kroku. Ciągle stał mi przed oczami ten jego kaloryfer. Weszłam po schodkach do altanki. Musiałam troszkę ochłonąć, bo serce waliło mi jak oszalałe, jak to zwykle bywało w jego obecności. Nie śmiałam spojrzeć w kierunku alejki. Chciałam zapaść się pod ziemię. Usiadłam na starej ławce, stojącej w jednym z kątów ośmioboku, aby pozbierać myśli, wyciszyć się. Musiałam zmusić się do pracy. Wyciągnęłam więc moje notatki, aby nakreślić plan altany. Moje starania poszły na marne, i tylko mnie do tego jeszcze głowa rozbolała. W końcu, jak to zwykle bywało, wyciągnęłam ze swojej torebki pastylki na nerwy.

Jakie życie potrafi być na prawdę męczące, gdy człowiek co chwilę doświadcza z zewnątrz różnego rodzaju bodźców i reaguje na nie w sposób podwójnie, nawet potrójnie silniejszy niż normalny człowiek. Zawsze chciałam pozbyć się z siebie wszystkich tych uczuć: strachu, miłości, zagubienia, poczucia osamotnienia w swoim nędznym położeniu. Najgorsze jest jednak to, że gdy człowiek pozbywa się jednego uczucia, sprawia, że zaraz pojawiają się na jego miejscu nowe, jeszcze nieznane jego odmiany. I siłą rzeczy człowiek musi czuć! W końcu zbierają się w głowie sterty uczuć, których się nie zna i nawet nie potrafi nazwać. One ciążą, bardziej i bardziej... nagle trach! Anhedonia – zero czucia, kompletne, wielkie, czarne nic. Pustka. Człowiek sam się wykańcza. A wszystko zaczęło się dawno temu, od pierwszego wyparcia z umysłu uczucia miłości do faceta. „Ale nie chcę tego wspominać! Nikt mi nie każe, więc już nie wspominam."

Wiem tylko, że siedzę i łykam kolejną tabletkę. Nic się nie dzieje. Oddycham spokojnie. Robi mi się powoli miękko, a powieki opadają na moje zmęczone źrenice. Później tylko spokój, który przebiega od moich oczu, aż po inne części ciała, i kończy lęk niemrawymi uderzeniami serca.

„Dlaczego wciąż tak mocno czuję? To nie do zniesienia. Ale mimo wszystko teraz mam w sobie ten pozorny spokój, ugruntowany przez środki uspokajające. Namiastka poczucia bezpieczeństwa – tylko to mogę dostać od życia."

Żaden z psychologów nie mógł dostrzec źródła. Nikt nie nauczył mnie, jak poradzić sobie z brakiem miłości. Nie nauczył mnie walczyć o miłość bez zbędnych uczuć, które przygniatają każdy pozytyw życia.

Dlaczego żaden z mężczyzn nigdy nie umiał sprawić, abym poczuła się kochana, rozluźniona, spokojna? Bo żaden z nich mnie nie kochał. Może zwyczajnie nie dało się mnie kochać?

– Przepraszam. Czy nie przeszkadzam? – Podskoczyłam na ławeczce, wybudzona z koszmaru na jawie. To był on – zapakowany po samą szyję w białą koszulę i krawat. Miał minę skruszonego urwisa.

– Nie, nie przeszkadza pan. O co chodzi? – zapytałam lekko przyćpana ziółkami na nerwy, które nieco osłabiły moje odczuwanie.

– Chciałbym panią najmocniej przeprosić. Jest mi głupio – tłumaczył się. Stanął przed mną wyprostowany jak na jakimś kazaniu.

– Za co mnie pan znowu przeprasza? – grałam na zwłokę.

– Za to. – Szarpnął rękawem swojej koszuli. – Nie chciałem pani obrazić czy... – szukał odpowiedniego słowa.

– A, oto chodzi! – Machnęłam ręką. Po co miałam go terroryzować z tego powodu, przecież to nie była jego wina, że ja...

– Nie gniewa się pani? – Rozluźnił się.

– Nie. No za co? – Istotnie nie było za co. Jego dziewczyna miała prawo go dotykać.

– Kamień spadł mi z serca. – Odetchnął. – Po prostu już nie mogłem wytrzymać w tym upale.

– Nie ma sprawy. Chodźmy, bo już późno. Trzeba jeszcze troszkę w biurze popracować.

Wstałam i przeszłam obok niego, udając obojętność, a on ruszył za mną. Po chwili na alejce zrównaliśmy krok.

– Mam takie pytanie – odezwał się nagle.

– Słucham.

– Nie wiem, jak oto zapytać.

– Śmiało.

– Czy miałaby pani coś przeciwko... to znaczy, czy jako szefowa uważa pani za niestosowne sytuację, w której dwoje zakochanych w sobie ludzi pracuje w tej samej firmie? – powiedział szybko. Niemal powalił mnie tym pytaniem na łopatki. Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że kocha się w Wioli – „...więc po co był ten durny komplement?!" Być może znali się już o wiele wcześniej, zanim przyjęłam pana Ziębę do pracy. Z ciężkim sercem odpowiedziałam:

– Dość nietypowe pytanie, ale odpowiem. – Westchnęłam, spoglądając pod swoje stopy.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć.

– Powiem tak: nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Jeśli oboje zachowywaliby się w sposób kulturalny i nie okazywaliby sobie uczuć w pracy, to mogą sobie pracować. Jako szefowa nie mam nic przeciwko. – Dałam mu zezwolenie na miłość do innej. No, bo co miałam mu odpowiedzieć? Nie chciałam, żeby nabrał jakichkolwiek podejrzeń, że jestem o niego zazdrosna.

– Aha! A czy pani pracowałaby, oczywiście teoretycznie, ze swoim... – szukał słowa.

– Nie, ja osobiście nie pracowałabym ze swoim facetem w jednej firmie. – Bałam się, że coś podejrzewa i próbuje mnie pociągnąć za język. Moją odpowiedzią zaprzeczyłam jego podejrzeniom, jakobym to ja miała zakochać się w swoim pracowniku.

– Rozumiem – powiedział zamyślony.

– Niech pan posłucha. Ja nie mam nic przeciwko temu, że pan i... – zrobiłam głęboki wdech – i Wioletta, jesteście razem. Ja jestem bardzo tolerancyjna kobietą, naprawdę. Tylko nie okazujcie sobie uczuć podczas pracy, bo wtedy wyniki waszego postępowania odbiją się negatywnie na wydajności waszych działań. Miłostki po pracy.

– No, źle mnie pani zrozumiała – wtrącił speszony. – Ja nie miałem na myśli Wioletty...

– PANI KASIU!!! – Ktoś zakrzyknął z drugiego końca ogrodu. Zza budynku wyłonił się Solski.

„Co on chciał mi powiedzieć, zanim nam przerwano rozmowę?!"

Darek oddalił się o kilka kroków i po raz kolejny mnie przeprosił.

– Tak? – zapytałam zmęczonego upałem Solskiego.

– Jak dobrze, że pani tu jeszcze jest. Właśnie wracam z galerii! Zapomniałem pani wspomnieć o pewnej rzeczy. A mianowicie o szklarni, którą chciałbym zrobić w miejscu altany. Da się coś takiego zrobić? – Uśmiechnął się czarująco.

– Tak, nie ma problemu. Oczywiście! – W głowie huczało mi od słów Dariusza. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze? Dziś muszę jeszcze zająć się innymi sprawami. Jestem otwarta na wszystkie pańskie pomysły.

– To już pani ucieka? – odparł z żalem w głosie. – Wielka szkoda! A ja pędziłem, jak na złamanie karku, aby zaprosić panią na kawę.

– Obowiązki wzywają. Do widzenia panu. – Podałam mu rękę na pożegnanie, a on tak jak wcześniej, ucałował ją po staroświecku. Zrobiło mi się głupio.

– Do widzenia, Moja Złota – powiedział i uśmiechnął się prawie zalotnie. Po tych słowach Darek zmierzył go od stóp do głów, po czym odszedł w kierunku samochodu.

„Nie, ja na pewno się przesłyszałam. A może chodziło mu o Jolantę?! Nie! To śmieszne! Idiotyczną rzeczą będzie też uważanie siebie za obiekt jego westchnień. Nie mógłby się we mnie zakochać po tak krótkim czasie!!! W trzy dni!!! Ale z drugiej strony, ja zakochałam się w Nim od razu, jak go tylko zobaczyłam. Nie! Obiecałam już sobie kiedyś, że nigdy nie uwierzę w to, że mogłabym się zakochać z wzajemnością. To na pewno odpada. Może On po prostu nie chciał, żeby wydało się to, że są razem – On i Wiola. Tak, tak właśnie musi być."

Podłamana, ruszyłam w stronę samochodu. Wioletta siedziała już na tylnym siedzeniu, podczas gdy on stał przy drzwiach, które najwidoczniej dla mnie otworzył. Nie lubiłam tego gestu u mężczyzn, ale fakt, że zrobił to on, był dla mnie miłym zaskoczeniem.

– Dziękuję – powiedziałam, gdy zamknął za mną drzwi.

Zajął miejsce obok Wiolki, a później zwróceni ku sobie, siedząc bardzo blisko siebie, zaczęli o czymś szeptać. Zapewne o tym, co mu powiedziałam. W lusterku znajdującym się w schowku nad moją głową – który otworzyłam, aby zerknąć w oko, które nieznośnie zaczęło mnie szczypać – dostrzegłam spoglądającego na mnie spode łba mężczyznę o morskozielonych oczach. Wyglądał na niezadowolonego.

„Czyżby się na mnie obraził? Ech! Niech sobie robią, co chcą. Ja nie mam prawa wtrącać się w sprzeczki zakochanych."

Gdy ruszyliśmy, było słychać jedynie stłumiony odgłos silnika. Przejeżdżaliśmy przez zatłoczone tysiącami ludzi miasto, a ja pomyślałam sobie:

„Miło, że chociaż zapytali mnie o zdanie, choć w moim przypadku to niewiele zmienia."

Teraz znajdowałam się już poza tym. Ułożyłam w swojej głowie wszystko jak należy.

„On kocha ją, a ja nie mogę kochać Jego. Tylko po co ten komplement? Bzdura... nic więcej!"

***

Gdy dotarliśmy do domu, Jola właśnie przygotowywała dla nas zastawę obiadową w salonie.

– O! Jak dobrze, że już jesteście dzieci! – Powitała nas uśmiechem, właśnie wychodziła z salonu, ubrana w swój ulubiony fartuch, który własnoręcznie wyhaftowała drobnymi motywami niezapominajek. – Zaraz będzie obiad. – Pognała czym prędzej do kuchni.

Darek przepuścił mnie w drzwiach do salonu.

– Dziękuję – burknęłam pod nosem.

„Po co ta cała etykieta? Przecież nic by się nie stało, gdyby przeszedł pierwszy!"

Byłam mocno rozdrażniona sprzecznościami, jakie kłębiły się w mojej głowie, dlatego zmusiłam się do skierowania myśli na bardziej przyziemne tory: czyli planowanie renowacji ogrodu pałacowego w W. Zmęczona jak nigdy, klapnęłam na sofie i westchnęłam ciężko. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało... on usiadł obok mnie, rozprężył się, następnie wyciągnął do przodu swoje długie ręce, aby je rozciągnąć. Wyczułam kolejną dawkę jego męskich feromonów, od których zakręciło mi się w głowie. Gwałtownie powstałam – a raczej: uciekłam – i podeszłam do okna.

– Co jest, Kaśka? – Zaśmiała się drwiąco Wiola. – Nie chcesz siedzieć obok Dareczka? Przecież on nie gryzie!

– Wyglądam listonosza. O tej porze przynosi paczki – skwitowałam jej domysły całkiem logicznym wytłumaczeniem.

„Dlaczego wiecznie muszę się przed kimś tłumaczyć niczym mała dziewczynka, albo jak jakiś przestępca?!"

– Wiesz, ja bardzo chętnie usiądę obok niego! – Wstała z pufy i rzuciła się na siedzenie obok pana Dariusza. Dostrzegłam tylko, jak przewrócił oczyma, po czym spojrzał zagadkowo w moją stronę. Zacisnął usta i wstał.

– Panie usiądą sobie wygodnie na sofie, a ja na krzesełku – oznajmił i zajął miejsce na pufie, obok stolika.

– Och, rozczarowałeś mnie kochany – zamruczała Wiola.

Zachował powagę i oparł głowę na pięściach – najwidoczniej ignorował jej zaloty.

– No, przecież ja się tylko droczę z tobą, Daruś! – Zaśmiała się.

– Jasne – mruknął pod nosem i zerknął na mnie kątem oka. – Proszę sobie usiąść, miejsca jest dość. – Wskazał głową stojącą obok niego sofę. Trochę dziwnie to wyszło, ale na szczęście z pomocą przyszedł mi prawdziwy listonosz.

Uradowana, pobiegłam do drzwi. Odebrałam paczkę, choć nie pamiętałam, co w niej mogło być. Dopiero gdy zobaczyłam nadawcę, zorientowałam się, że to przesyłka z nową odmianą róży dwukolorowej: biało-czerwonej, zamówiłam ją tydzień temu. Podeszłam z paczką do kominka, na którym leżał mały nożyk do otwierania listów, przycupnęłam na posadzce, przed paleniskiem i delikatnie rozpakowałam przesyłkę.

– Kaśka! Jesteś chyba jakąś kwiatofilką! – Zaśmiała się Wiola. Zięba wstał, podszedł do okna i zatrzymał się w miejscu, gdzie uprzednio stałam. – Myślałam, że to jakaś nowa zabawka typu pejczyk albo palcat!

– Co proszę? – zapytałam ją zdezorientowana.

Darek zmierzył ją wzrokiem.

– Och! Ona nie czai – rzekła rozbawiona do pana Z. – To może lepiej. Ale przydałoby ci się coś takiego do odstraszania nowych pracowników – zwróciła się bezpośrednio do mnie.

Zaczerwieniłam się jeszcze mocniej niż wcześniej. Była bardzo złośliwa i chyba myślała, że zdobywa tym u niego punkty. On jednak w zupełnym milczeniu podszedł do mnie i ukucnął obok. Odruchowo zwiększyłam dystans.

– Piękna róża. – Wziął do ręki ulotkę, która wypadła mi z paczki. – Biało-czerwona. – Przyjrzał się etykiecie. – Jeszcze takiej nie widziałem. Zazwyczaj spotyka się róże jednokolorowe... – zagadywał, podczas gdy ja dokładnie przeglądałam każdy jej listek w poszukiwaniu mikrouszkodzeń i ewentualnych chorób.

– Muszę dokładnie sprawdzić liście. Ostatnio przysłali mi sadzonkę zarażoną chorobą grzybową i musiałam później leczyć cały ogród – tłumaczyłam. Jeśli chodzi o moją pracę, to mogłam prawić bez skrępowania o tajnikach ogrodów i roślin. – czasem warto coś zamówić u producenta. Można dzięki temu sprawdzić rzetelność firmy, aby na przyszłość wiedzieć, gdzie kupować rośliny do naszych realizacji.

– Mądre posunięcie – pochwalił mnie, a ja poczułam pierwsze motyle w brzuchu.

– Darek, o jakim posunięciu mówisz? – wtrąciła się Wiola, która nie mogła usiedzieć na swoim miejscu. – Chyba nie proponujesz Kasieńce czegoś... niemoralnego?

Sadzonka wypadła mi z dłoni, a on zacisnął zęby i zapytał mnie cichutko:

– Ona tak zawsze? – Podał mi sadzonkę, która upadła blisko niego.

– Niestety – odparłam i wzięłam od niego roślinę. Przez przypadek nasze palce spotkały się, a ja poczułam po raz kolejny nibywyładowanie elektrostatyczne, które przeszyło całe moje ciało. – Dziękuję.

Wstałam, aby szybko ulotnić się z linii obstrzału, żeby Wiolka nie mogła po raz kolejny zrobić jakiejś głupiej uwagi. Niestety gdy tylko wyszłam, usłyszałam jej głos dobiegający z salonu:

– Ona jest troszkę dzika, ale lubię ją jako szefową. Najbardziej się czerwieni, jak schodzimy na delikatne tematy, he-he!

– Czemu ją dręczysz? – zapytał chłodno pan Zięba.

„Broni mnie?!"

– Bo to fajna zabawa! – Zarechotała.

– Daj jej spokój!

„Bronił mnie! Jednak! Ale po co?"

– Oj! Wyluzuj się! Próbuję rozładować między wami atmosferę, bo aż iskrzy, jak jesteście obok siebie! Jeszcze trochę, a rzuci się na ciebie z jakimś tasakiem!

Po tych słowach poczułam dreszcze grozy. To aż tak było widać?! Myślałam, że moje emocje nie są widoczne na zewnątrz.

„A niech to!"

– Nie sądzę, żeby tak delikatna i wrażliwa istotka mogła posunąć się do czegoś takiego. Jest zwyczajnie nieśmiała – podsumował mnie. Dobrze mnie wyczuł.

– Cicha woda brzegi rwie – skomentowała.

W tym momencie z kuchni wyszła Jola i już miała coś powiedzieć, gdy położyłam palec na ustach. Wyminęłam ją i dałam znak, że zaraz przyjdę. Kiwnęła głową i odeszła z wazą pełną zupy w kierunku salonu.

W kuchni włożyłam nową sadzonkę do wiadra z wodą. Myślałam, że gdy na mnie patrzyli, widzieli osobę opanowaną, twardo stąpająco po ziemi. Pan Zięba zachwiał w posadach wizerunkiem, jaki próbowałam wykreować. Czy miał jakiś rentgen w oczach?!

Niestety nie miałam już odwagi wrócić na obiad do saloniku, gdyż w towarzystwie tych dwojga nie przełknęłabym ani kęsa. Usiadłam więc w kuchni przy dużym, drewnianym stole i spożyłam miskę zupy pomidorowej, całkiem sama. Później zjawiła się Jola i na deser podała mi pieczone w piekarniku jabłko, wypełnione od środka konfiturą z cytryn doprawioną cynamonem – pycha! Jola krzątała się po kuchni i nie zadawała mi zbędnych pytań – zawsze wiedziała, że gdy tu siedzę, to znaczy, że potrzebuję spokoju. Pogłaskała mnie ze zrozumieniem po głowie – niczym małą dziewczynkę, której ktoś zrobił krzywdę – i zaczęła nucić pod nosem jedną z tych znanych melodii z lat jej młodości, która zaczęła działać na mnie kojąco. Bardzo lubiłam, gdy tak sobie śpiewała. Czułam się wtedy jak w domu, i było zupełnie tak, jakbym cofnęła się w czasie do chwili, gdy moja babcia jeszcze żyła.


***

Ebook zakupisz na www.ecl-pisarka.pl w Ebook Romanse Sklep

Książka drukowana do kupienia w RIDERO https://ridero.eu/pl/books/wiek-niewazny_1/

Okumaya devam et

Bunları da Beğeneceksin

453K 24.1K 47
Zachodnia Kanada, turystyczne miasteczko, a w nim liceum Canmore, któremu sławę przynosi drużyna hokejowa i reprezentacja łyżwiarzy figurowych. Nie...
278K 10.8K 35
William Edevane, świeżo upieczony młody miliarder z wpływowej rodziny próbuje utrzymać swoją pozycję. Jednak jego burzliwa dotychczas reputacja go wy...
38K 2K 37
- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.
154K 3.9K 24
Valencia Briven po kłótni ze swoją najlepszą przyjaciółką, postanawia pójść do baru by zapomnieć o tym co się wydarzyło. Tam spotyka przystojnego chł...