Rozdział 1 Moje miłosne fiaska

69 0 0
                                    



Przyszłam na świat pewnego nieszczęsnego dnia, w zimnym, niespokojnym miesiącu, później nastąpiły lata mojego dzieciństwa, pierwsze kroki, uśmiechy, dziecięca paplanina. Słodka, mała dziewczynka, którą wszyscy kochali, rozpieszczali – choć może nie tak bardzo jak moją starszą siostrę. Piękne zabawki, ubranka po starszej siostrze... Ot, zwyczajne małe dziecko. Kochać uczyli mnie moi rodzice i babcia, która umarła, zanim jeszcze poszłam do szkoły.

Byłam zwyczajna. Bawiłam się wraz z innymi dziećmi na wiejskim podwórku, na przykład w Chowanego, Ciu Ciu Babkę, w Policjantów i złodziei, a czasem nasze rowery zamieniały się w wymarzone, uwielbiane przez nas rumaki i wtedy bawiliśmy się w Dziki Zachód.

Konie to była moja miłość, odkąd tylko pamiętam. Może było to uwarunkowane genetycznie, bo moja babcia miała takiego samego hopla na ich punkcie, jak ja. Moja kochana Babcia. To ona podsunęła mi pomysł, że można je rysować i to ona nauczyła mnie pierwszej modlitwy do Anioła Stróża oraz wielu innych przydatnych dziecku rzeczy.

Pamiętam pierwsze dziecięce rysunki koni, ich miniaturki kupowane w sklepie z zabawkami, książki o koniach – rasy, anatomię, rodzaje umaszczenia. Pamiętam pierwsze jazdy konne; pierwszy dotyk ich sierści oraz ich delikatnych chrapek; ale także pierwsze ugryzienie w kolano przez źrebaczka.

Wszystko było takie piękne, takie urocze i dobre. W ogóle się nie bałam, nic a nic. Może właśnie dlatego tak niewiele pamiętam z okresu przed siódmym rokiem życia? Nie istniało przedtem prawie nic, tylko jakieś nieliczne doświadczenia bólu i cierpienia, oraz silniejsze impulsy towarzyszące szczęściu. I później nagle – trach!

S-Z-K-O-Ł-A

– Mamusiuuu! – powiedziałam pewnego pięknego, wrześniowego dnia. – Gdzie idziemy?

Weszłyśmy razem do wielkiego gmachu liczącego sobie siedmiuset uczniów w różnym wieku – wywodzących się z rodzin o różnym statusie społecznym – o istnieniu których przedtem nie miałam zielonego pojęcia. Pierwsze wrażenia i dosłyszane dźwięki? Huk, wrzask, gadanie, przekleństwa; jakaś pani w uniformie wycierająca podłogę szmatą naciągniętą na miotłę. Sprzątaczka – zawsze ten sam deseń na dederonowym fartuszku: fioletowawe tło pokryte mnóstwem gęsto rozsianych, malutkich kwiatuszków.

Matka otworzyła przede mną drzwi i puściła mnie przodem wprost do małego pokoiku, gdzie stało wiele małych, jasnych, drewnianych krzesełek, ustawionych przy kwadratowych stoliczkach, które stały pod wielkim oknem. Na prawo od wejścia stały półeczki z przegródkami przeznaczone do przechowywania drugiego śniadania, a na środku leżał szary dywanik zabawowy. Jak się później okazało, na ścianie gdzie znajdowały się drzwi wejściowe, zawieszone były tablice z literami i cyframi.

Podeszła do mnie kobieta – szczupła, lat może dwudziestu siedmiu, chuderlawa, z burzą rudych loczków na głowie. Miała na sobie szare spodnie i zielony sweter z golfem, który pamiętam do dziś. Pani Helenka. Tak jak już wspomniałam: podeszła do mnie, uśmiechnęła się i poprowadziła do półeczek przeznaczonych na przechowywanie drugiego śniadania.

– Wybierz sobie, kochanie, półeczkę – zagadnęła do mnie z uśmiechem.

Każda z przegródek miała nalepiony w środku mały kartonik z ilustracją, która przedstawiała jakiś symbol, np. zwierzątko lub przedmiot. Gdy rozglądałam się w poszukiwaniu idealnego miejsca na pozostawienie drugiego śniadania, zauważyłam, że niestety półki, które szczególnie mi się spodobały, są już zajęte. A później moje oko wyłowiło sarenkę; zgrabną, na chudych nóżkach, z czarnymi oczkami i noskiem, z białym ogonkiem i uszkami. Wybrałam właśnie ją, bo wyglądem najbardziej przypominała konia. Pani zaakceptowała mój wybór, więc zadowolona położyłam drożdżówkę z makiem, zapakowaną w przezroczysty woreczek foliowy, na tej właśnie półce.

Wiek-nieważny cz. 1. Szukając siebieWhere stories live. Discover now