15

43 4 0
                                    

Drogę powrotną na komisariat pokonałam w jakimś rekordowym tempie, chyba z raz czy dwa wymuszając pierwszeństwo, co mi się nigdy nie zdarza. Z samej drogi mało co pamiętam, głównie żółte światła na skrzyżowaniach, które mijałam jedno za drugim. Głowę miałam zaprzątniętą innymi sprawami – głównie wyobrażaniem sobie awantury, jaką urządzę Nickowi w niedalekiej przyszłości. Bo chłopak przegiął i to ostro. Nawet nie wiedziałam, od której strony zacząć, tyle tego było. A nie chciałam niczego pominąć, kara musi być sroga i sprawiedliwa, musiałam wszystko przemyśleć w najdrobniejszych szczegółach. Piękna to będzie kłótnia, piękna i wygrana do zera. W przerwach zaś rozpamiętywałam scenę, jaką urządził mi w sklepie Peltney. To mnie podkręcało jeszcze bardziej. Gość dopiekł mi po prostu do żywego. Słowa, które wywarczał mi w pysk, trafiły w bardzo czułe miejsca, i jakoś nie chciały opuścić mojej głowy. Mam tyle materiału, że mogę się poupokarzać do woli... Nagła refleksja: ja to mam, cholera, jakiegoś farta do drapieżników. Całe życie mam z nimi na pieńku. Od zajumanych biletów na Festynie Marchewki przez burmistrzów, dresiarzy i mafiozów po zdziczałych taksówkarzy i Sto Dni masowej psychozy. A teraz jeszcze lis i borsuk – w ciągu dziesięciu minut dwa drapieżniki, niezależnie od siebie, zafundowały mi po miniaturowym epizodzie nerwicowym. Wszystkie moje problemy sprowadzają się właśnie do nich. One chyba faktycznie są jakieś inne. Nawet nie mogłam się zdecydować, który mnie bardziej zdenerwował. Bellwether miała rację: to my, ofiary, jesteśmy cywilizowane, drapieżniki to zło wcielone, świat powinien należeć do nas, dać tym diabłom jakiś Spitsbergen czy Ziemię Baffina i ich tam przesiedlić, i niech sobie tam żyją, wszystkim to wyjdzie na zdrowie. I tak dalej, i tak dalej, ładowałam się złością i samownerwieniem, aż zatrzymałam się na firmowym parkingu. Trochę pomogło. Jazda samochodem zawsze mi pomagała; i gdy trzasnąwszy drzwiami człapałam przez deszcz ku wejściu, czułam się już trochę lepiej. Szłam i uśmiechałam się do wszystkich promiennie, marząc o nuklearnym Holokauście, o atomowych grzybach rozkwitających nad Śródmieściem – i ani się obejrzałam, a już stałam pod drzwiami sali odpraw.

Dopiero wtedy ze mnie zeszło. Wzięłam parę głębszych wdechów, uspokoiłam się, wygładziłam twarz. Zmusiłam się do błyskawicznego opanowania się; umiem to robić na zawołanie, muszę umieć, zawód gliniarza zobowiązuje. A ja muszę wyglądać absolutnie, stuprocentowo profesjonalnie, gdy stanę przed okrutnym obliczem Bogo. I tak moje akcje u komendanta ostatnio nisko stoją. Klasyka.

Zerknęłam na zegarek: za osiem trzecia. Dobra. Miejmy to z głowy. Poprawiłam mundur, wytarłam w mankiet sierść na czubku głowy, zrobiłam jeszcze jeden wdech-wydech – i weszłam do środka.

I od razu się zorientowałam, że lajtowego, biurokratycznego pierdu-pierdu o niczym nie mam się co spodziewać.

Była nas tu zaledwie garstka (oprócz Hunta i Browna był jeszcze Zachary Barks, kojot z Wydziału Osób Zaginionych), ale za to mieliśmy dwóch nieoczekiwanych gości, którzy chyba nie wpadli do nas na popołudniową herbatkę. Pierwszym był grubawy dzik w czarnym swetrze, zmechaconym i poprzecieranym tu i ówdzie: stał przy przy parapecie i patrzył na coś przez okno, zrobiwszy sobie dziurkę w zasłoniętych żaluzjach; nawet nie odwrócił głowy, gdy weszłam. Drugim zaś był jaguar koło czterdziestki, też cywil; stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, oparty plecami o pulpit, zza którego Bogo zwykł ciskać na nas gromy. A sam El Comandante siedział w miejscu dla siebie dość nietypowym, bo koło drzwi po prawej, okrakiem na odwróconym oparciem do przodu krześle. Chyba cała ta sytuacja go trochę upokarzała, bo wyglądał na jeszcze bardziej wkurzonego niż zwykle.

Wyprężyłam się i oddałam najdoskonalszy salut w historii zwierzogrodzkich służb mundurowych.

– Panie komendancie! Sierżant –

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieWhere stories live. Discover now