9

28 3 5
                                    

Pozbywszy się wetkniętej za wycieraczkę ulotki jakiegoś przybytku dla amatorów chorób wenerycznych i dorodnych hipopotamic („Masaż gaboński, zabawy błotne, waterplay – najlepsze specjalistki!"), podjechałam na stację benzynową. Tu znowu zanosiło się na dłuższą przerwę. Radiowóz zwierzogrodzkiej policji to nie jakiś tam pyr-pyr-pyr-samochodzik do wożenia zieleniny na targ, a wielkie, kilkutonowe bydlę, co żre wachę jak czołg i potrzebuje trochę czasu, by najeść się do syta. Z jakiegoś powodu tankowanie w moim wykonaniu zawsze robi furorę i nie inaczej było tym razem: pokazywali mnie sobie palcami, robili zdjęcia telefonami, no po prostu jakbym przyleciała statkiem międzygalaktycznym. Halo, to że ktoś nie dosięga do wlewu paliwa i musi sobie rozstawić aluminiową drabinkę to nie powód, żeby go traktować jak atrakcję w cyrku! Sami spróbujcie zatankować auto o rozmiarach krążownika, skoro takie mądrale jesteście! Robią je na licencji cougarów! I wcale że nie jeżdżę w foteliku dla dzieci. Nie ma co, zmienianie świata na lepsze to ciężki kawałek chleba.

Zadzwonił Nick.

– Hej, co tam? – powiedziałam patrząc beztrosko, ile to pieniędzy podatników wpompowałam już w wojnę iracko-saudyjską. – Masz coś?

– Mhm. No więc, niestety klops. Nie było go tu. Cześć i czołem.

– Sprawdziłeś monitoring?

– No właśnie sprawdzam... i naszego zawodnika tu nie widzę. Ryś, dwie torby sportowe, plecak, tak? No to go tu nie ma, na żadnym nagraniu. Dokądkolwiek się udał, na stacji go nie było.

Przymknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Z jakiegoś powodu nagle mi ulżyło, jakby Nick oznajmił, że sprawę można już zamknąć i iść na piwo. A może po prostu potrzebowałam ulotnić się z tego domu wariatów? Przeciągnęłam się, aż mi strzeliły kręgi szyjne, i ziewnęłam potężnie – po szpitalnym zaduchu organizm dopominał się dawki świeżego powietrza, choćby i wzbogaconego oparami oleju napędowego.

– Były tylko dwa pociągi, którymi mógłby pojechać – ciągnął lis. – Ósma pięćdziesiąt pięć, Sheepton North, ale to chyba ciut za wcześnie... A potem dziewiąta dwadzieścia jeden, Tailbury-on-Elks, na ten to już spokojnie by zdążył. Ale do żadnego nie wsiadł nikt, kto by pasował do opisu. Tak więc... Możesz pan puścić tamto z peronu jeszcze raz? Mhm... No tak, no tak. Nic tu nie ma. Jesteśmy goli i weseli.

– Wiesz, to wcale nie jest takie pewne, że on w ogóle uciekł piechotą. Mógł uciec samochodem. Skoro to taki zdolniacha, to ukraść jakieś auto to dla niego jak splunąć...

– Chociażby. Albo uciekł gdzieś w drugą stronę, a potem wrócił do siebie, cholera wie.

– Dobra. Trzeba trzymać rękę na pulsie, to może być niezły trop. Każda kradzież samochodu w Tundrówce może być teraz powiązana z naszą sprawą.

– Też o tym pomyślałem i już dałem znać na tundrówkowe komisariaty. Jak gdzieś u nich na rewirze zniknie auto, dowiemy się od razu.

– Szczwany lis.

– Pewnie, że szczwany. A teraz... Okay, dziękuję za współpracę. Poczekaj chwilę... – Jakieś łomoty w słuchawce; przycisnęłam telefon barkiem do policzka i przełożyłam węża do drugiej ręki, stęknęłam i rozruszałam trochę bark. – Dobra, jestem – powiedział Nick. – Mhm. No więc, sprawy wyglądają jak wyglądają. Trop się urwał. Z samochodu została kupa żużlu. Świadków brak. I towaru też nie ma. Ogólnie całkiem niezła ucieczka, trzeba przyznać. Chłop to sobie dobrze zaplanował.

– Jakieś pomysły, co dalej?

– Mówisz, jakbyś mnie nie znała! Pewnie, że wiem, co dalej. Stara Sahara, oczywiście.

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieМесто, где живут истории. Откройте их для себя