12

20 2 0
                                    

Tłok, gwar, zapach żarcia – witamy na stołówce. Trafiłam w sam środek przerwy obiadowej. Kolejka sięgała drugiego rzędu stolików. Stanęłam w ogonku za Lampardem. Nie spojrzał na mnie, nie zwrócił uwagi nawet, zajęty przeliczaniem drobniaków. Czy zostały mi jeszcze jakieś talony? Grzebiąc po kieszeniach, wypatrywałam wolnych miejsc. Zazwyczaj jest tu jednostajne granatowo, dzisiaj jednak tu i tam odcinały się od tła kolorowe cywilne ciuchy. Nie ma to jednak nic wspólnego ze spotykanymi w niektórych korporacjach luźnymi piątkami – to wypadkowa paniki, przypadku i robionej na hura improwizacji made by nocna zmiana. Że też nie pozwalniali jeszcze tych pechowców do domów. Po stołówce niosły się jednostajne odgłosy ciamkania i brzęku sztućców; ktoś w głębi sali beknął donośnie. Stado posila się i odpoczywa przy wodopoju, gliniarska banda na wypasie.

Ruch, coś dużego za plecami: to McHorn. Stanął za mną. Myślałam, że zamienię z nim parę słów, ale nosorożec był chyba nie w sosie; stał ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i z chmurną miną gapił się na ekran zainstalowanego pod sufitem telewizora. Luknęłam: leciał jakiś mecz, zieloni grali z biało-niebieskimi. Czyżby powtórka feralnych derbów z wczoraj?

– ...Znowu akcja Baranów, Woolton na lewe skrzydło, przejmuje Lambert, Lambert, schodzi do środka, strzela! ...i posyła piłkę gdzieś w kartofle, od bramki gospodarze.

– Ustawione było, jak nic – burczał McHorn. – W ogóle się nie dziwię, że skończyło się mordobiciem. Jeszcze im federacja grzywnę dowali.

– Pewnie! – wykrzyknął Lampard. – Karny z kapelusza w ostatniej minucie. No dajcie spokój! Jak tam była ręka, to ja jestem jeleń.

– A ten faul Ramsaya na Bovenie? W pierwszej połowie? Ewidentna czerwona! A ten drukarz nawet żółtej nie pokazał!

– W ogóle rozdawał te kartki jak w makao. Parodia jakaś.

– Taa. Kiedy w końcu ktoś zrobi porządek z tymi sędziami, to jest skandal po prostu...

W końcu dopchałam się jakoś do paśnika. Przeleciałam wzrokiem po jadłospisie, ale oczywiście nie było niczego z marchewką w nazwie. Wzięłam ogórkową i kluchy z pieczarkami.

(For the record: to oczywiście nie jest tak, że my, króliki, możemy jeść tylko marchewkę, bo tak nam każe tradycja, religia, kościół, papież, czy coś tam jeszcze, i jeżeli zjemy coś innego, to spadną na nas straszliwe plagi i nieszczęścia, pola nam obrosną piołunem, w domostwach naszych robactwo się zalęgnie, a dzieci nasze pójdą w niewolę, czy coś w tym guście, nie – my ją po prostu bardzo lubimy).

Poszłam dosiąść się do wilków z Wydziału Zabójstw, do Hunta i Wolffa. Siedzieli nad pustymi już talerzami i sprzedawali sobie opowieści z pól bitewnych.

– ...Mówi: „Chodź, zobaczysz gazelojeża". Wchodzę, patrzę, a tam leży jakaś gazela, a z pleców sterczy jej tak z dziesięć –

– Można?

– Siadaj, mała. Gotowa zmieniać świat na lepsze?

Uśmiechnęli się obydwaj, ale bez drwiny, więc mogłam się przyłączyć.

– Czy jestem gotowa? Robię to od szóstego roku życia! Podasz mi sól? Dzięki.

– Nie żałuj sobie, wszystko mdłe dzisiaj.

– A te ziemniaki to chyba smażone na oleju do transformatorów...

– Niech zgadnę. – Wycelowałam w nich solniczkę. – Żaden z was nie ma pojęcia o jakimś supertajnym zebraniu o trzeciej?

Hunt pstryknął palcami i popatrzył na Wolffa spojrzeniem pod tytułem: „A nie mówiłem?".

– Już się bałem, że będę sam z Brownem.

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieWhere stories live. Discover now