I

3.5K 149 123
                                    

- MARYSE LIGHTWOOD! – Krzyk, wzmocniony magią i czystą wściekłością krzyczącego, odbijał się od ścian Instytutu Nowojorskiego, wprawiał szyby w drżenie i może zbił jedną czy dwie szklanki z służbowej kuchni. Nawet Church, który kocim zwyczajem uważał siebie za jedynego, prawowitego władcę budynku a ludzi, kręcących się, wokół za swoich sługusów, podwinął ogon i zniknął. Tym samym abdykując z własnej, nieprzymuszonej woli. A to był dopiero początek jatki, jaka miała objąć cały Instytut. Bowiem wrzeszczący dopiero się rozkręcał.

- CZY ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, KIM JESTEM?! – Kolejne dwie szklanki odpłynęły w niebyt. - CZY...

- Tak, Magnusie. – Kobieta przerwała mu bezceremonialnie. – Świetnie zdaje sobie sprawę z twojej pozycji – powiedziała tonem człowieka niemającego już nic do stracenia.

Magnus Bane Wysoki Czarownik Brooklynu, który jeszcze chwilę temu miał przygotowany cały monolog, na temat własnej zajebistości, braku szacunku Nefilim, swoim wyczuciu mody, głupocie Nefilim, planach na wieczór, impertynencji Nefilim, należnym mu szacunku i ogólnie głupocie Nefilim, stał teraz jak wmurowany, z miną jakby połknął żabę. Która wcześniej była głupim Nefilim.

Przyzwyczaił się już, że Nocni Łowcy wzywali go o najdziwniejszych porach, by zajął się najróżniejszymi sprawami. „Ulecz rannych Czarowniku." „Przetłumacz te księgi Czarowniku." „Otwórz portal Czarowniku." „Zabierz ten brokat, Podziemny!" Tak... Nocni Łowcy zawsze coś chcieli. I zawsze nazywali go Czarownikiem. Ewentualnie, jeśli coś ich wkurwiło (najczęściej sam Magnus) „Czarownik" był zamieniany na „Podziemnego" z różnymi epitetami w zestawie. Ostatni raz, swoje imię, z ust Dziecka Anioła, usłyszał ponad sto lat temu. A teraz ta kobieta, Maryse Lightwood, którą prędzej podejrzewałby o potajemny udział w zapasach w kisielu, niż o choćby najmniejszy przejaw sympatyzowania z Podziemnymi, powiedziała do niego „Magnusie". I to bez ironii, sarkazmu, czy wyższości w głosie. Zupełnie, jakby byli sobie równi.

To jakiś żart, pomyślał. Jestem w ukrytej kamerze! To, na pewno, sprawka Ragnora!

Tymczasem Maryse, wykorzystując fakt, iż Bane, chyba pierwszy raz w swoim trzystuletnim życiu, zapomniał języka w gębie, kontynuowała.

- Wiem, że jako Wysoki Czarownik Brooklynu masz mnóstwo obowiązków i jesteś bardzo zajętym człowiekiem. – Słowo „człowiek" udało jej się wymówić całkiem neutralnie, z czego była bardzo dumna. – Ale, w tobie, moja ostatnia nadzieja. Proszę pomóż. Albo zrobię coś, czego będę żałować do końca życia. No i zapłacimy ci trzykrotność normalnej stawki.

Ok. To przynajmniej w jednej sprawie miał jasność. To ani ukryta kamera (głęboko i niezaprzeczalnie wierzył, że nie było takich pieniędzy, dla których Maryse zgodziłaby się płaszczyć, przynajmniej w jej mniemaniu, przed Podziemnym) ani, tym bardziej, pomysł Ragnora. Nawet jego zielonoskóry przyjaciel, nieważne jak bardzo by się starał, mógłby zaprosić do współpracy nawet Raphaela, nigdy nie wymyśliłby czegoś takiego.

Więc, albo w nocy przeniósł się do jakiejś alternatywnej rzeczywistość (taka umiejętność była bardzo pożądana, już sobie wyobrażał, co mógłby dzięki niej osiągnąć), albo – co bardziej prawdopodobne – wczoraj spił się do tego stopnia, że teraz miał, po prostu, delirium. Co prawda nie pamiętał, żeby pił jakoś szczególnie dużo (a już na pewno nie tyle, co pamiętaj nocy w Peru), ale jak widać nawet Czarownicy, z wiekiem, tracili odporność na procenty.

- BANE! Słuchasz mnie?! BANE!

Bane... Czyli wrócili do nazwisk. Był pewien, że zaraz padnie „Czarowniku". Nie żeby mu nie ulżyło. Dobrze mieć, w nieśmiertelnym życiu, gdy świat bez przerwy prze do przodu, coś stałego. Nawet, jeśli była to nienawiść Dzieci Anioła.

Nietypowe zlecenieTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon