5. tabakierka (DOGS)

71 4 3
                                    


goretober dzień piąty: sickness/suffocating
Dogs: Bulltes & Carnage


(muzyczka tematycznie, up up)




Uwięziony, uwikłany w groteskową bożą gierkę i rzucony na szachownicę, pionek niezbijalny, pogrążony w wiecznej wojnie. Ubezwłasnowolniony, figurka wyrwana z białego orszaku, ostatnia zabaweczka w rękach bezlitosnego demiurga.
Kaszlał. Białe płatki sypały się na posadzkę w wzór, o ironio, biało-czarnej planszy, brukając ją piętnem czerwonych tropów. Niczym śladami konającej zwierzyny, czekającej na miłosierny cios.
Ale nie ma miłosierdzia.
Nie ma nawet ciosu.
Jest jedynie słodko-gorzka obojętność i ciężki tytoniowy dym.
Pionek leżał więc bezwiednie, gra skończona. A jedyny szachista, którego dotyku dłoni pożądał, nie rozpoczynał nowej partii, utrzymując ten ich nędzny status quo.

Dusił się. Dławił.
Gardło zalewał mu odurzająco wonny bukiet, ciężki i lepki niczym wyrżnięty z samych łodyg sok.
Ogromne zielone pióropusze wiły się pod skórą, rozdrapywały mięso, szukały nisz między kośćmi, by osiąść w nich i wypuścić korzenie głębiej. Opleść jego wnętrze, tuląc je mocno, miażdżąc swym rozmiarem, zbyt wielkiem na jedno ludzkie ciało. Heine czuł jak niespokojny jest pasożyt, jak gnieździ się całymi dniami, by pod osłoną nocy rozwinąć się, rozkwitnąć i rozerwać jego żyły, mięśnie, jego skórę.
Zdrewniałe łodyżki przebiły się przez tętnice szyjną, spragnione wolności, furkocząc ogromnym listowiem koło jego uszu, niczym pokrytymi meszkiem wachlarzami, nad którymi wznosiło się gwiazdopodobne kwiecie.
Nie mógł już mówić. Oczywiście. Ta bezsilność, ta choroba odebrały mu głos już dawno.
Gdyby mógł, powiedziałby. A przynajmniej... tak sobie wmawiał.
Kaszlał. Gałęzie dziergały w jego wnętrzu prawdziwe obrazy nędzy i porażki, prawdziwe wizje jego przyszłości - nieśmiertelnego więźnia własnej śmierci.

Jak mógł być tak głupi? Przecież widział, widzieli oboje. On mówił o dziwnym zapachu, o osłabieniu, a Heine? Heine zaś słuchał jego słów nie słysząc ich sensu. Słuchał go, upijając się jego głosem i karmiąc rosnący w nim żal.
Żal o to, że pozwolił mu podejść tak blisko, poznać się i wzbudzić tę kundlęcą ciekawość. Żal o tamtą noc, o tamten wypity alkohol, o to, że pierwszy zaproponował, by wymazać to z ich życiorysów.

Zatoczył się, nietrzeźwo odbijając od ścian. W świetle włączonego w salonie telewizora jarzył się stary, zmatowiały obraz, pozostały jeszcze po starych właścicielach. Widział na nim mężczyznę. Bladego, o pergaminowej skórze pokrytej abstrakcją ciemnozielonych żył, jakby tworzących szkic jego szkieletu. Pokrążone szkarłatne ślepia były mokre, załzawione, niewidzące. Usta wyschłe i poranione.
Portret nieznajomego uśmiechnął się, gdy i zbolałe wargi Heine rozdarł bezsilny uśmiech, zerwany z jego twarzy kolejnym atakiem kaszlu.

Kaszlu, który zostawił na jego dłoni białe kwiatostany. Wykrojone w ostre gwiazdy, kwiaty tytoniu.




Ciekawie było po sięgnąć po ten tekst, głównie dlatego, że nie jest on oryginałem a odkurzonym artefaktem sprzed blisko czterech lat, gdy w zupełnie innej formie opublikowałam go na starym blogu. Taki odkurzony i naprawiony wygląda zdecydowanie lepiej. 

[ gdy wyklują się ćmy ] //goretober 2020Where stories live. Discover now