Rozdział X. Diego

Start from the beginning
                                    

– Zamieniam się w słuch – oznajmił, założywszy ramiona na piersi.

***

Uzbrojony w maskę narratora i efektowną czarną pelerynę stał przed lustrem w swoim pokoju, układając w głowie całe przemówienie, jakie za kilka minut miał skierować do niczego nieświadomych rekrutów. Z każdą chwilą uśmiechał się coraz szerzej, wymyślając coraz to nowe sformułowania, jeszcze podkreślające tajemniczość oraz podniosłość mowy.

Z kapturem na głowie wyskoczył przez okno. Okrycie zafurkotało za nim, w jego mniemaniu donośnie, lecz w rzeczywistości słyszał to tylko on i kilka przebywających w pobliżu Pikiet o wyczulonym słuchu. Poprawił sprzączkę peleryny, starł rąbkiem rękawa pyłek z nieskazitelnie wypolerowanych butów i ruszył w stronę rekrutów wystudiowanym krokiem.

Rekruci siedzieli przy dwóch wielkich, przyjemnie trzaskających ogniskach. Cienie, jakie tworzyły płomienie sprawiały, że nikt go nie zauważył, mimo że, jak mu się wydawało, nie szedł jakoś specjalnie cicho. Być może sprawiła to jego odruchowa ostrożność, być może fakt, że kandydatów zajmowały głośne rozmowy, a najpewniej jedno i drugie. W momencie, gdy już miał wkroczyć w krąg światła, śmiechy urwały się nagle, bowiem z miejsca podniósł się wysoki rekrut w jasnoczerwonym płaszczu. Diego ledwie sekundę zajęło rozpoznanie w nim Cyriaka. Przewrócił oczami, lecz pchany ciekawością znieruchomiał, czekając na to, cóż takiego wymyślił tym razem.

– Dawno, dawno temu – zaczął Cyriak zagadkowo – żył sobie pewien chłopiec imieniem Fityrys.

Rozległy się brawa, a niektórzy zaczęli również gwizdać z uciechą, bowiem opowieść tę znali wszyscy od najmłodszych lat. Co bardziej bojaźliwi rekruci zmarkotnieli, kilkoro uciekło do swoich namiotów, nie chcąc słuchać historii, którą mamy zwykły straszyć swoje pociechy. Diego chciał wstać i przerwać Cyriakowi, chciał zwyczajnie zapowiedzieć próbę, a potem natychmiast odbiec, jednak nie potrafił. Zamiast tego zastygł, sparaliżowany słowami rekruta.

– Fityrys był synem żeglarzy, toteż pływał na statkach od najmłodszych lat. Wraz z kochającymi rodzicami odwiedzał liczne porty we wszystkich krainach świata, oglądając cudy, o jakich wielu z was nigdy nawet nie pomyśli. Jako kilkulatek umiał wspinać się na sam szczyt masztu, a także doskonale posługiwał się olinowaniem. Żaden węzeł i żaden termin w żargonie żeglarskim nie były mu obce. Fityrys był maskotką na pokładzie, wszyscy odnosili się do niego z sympatią. Przepowiadano mu jednogłośnie niesamowitą karierę na morskich wodach.

Cyriak wyciągnął kieszeni czerwoną perłę, co spotkało się z powszechnym respektem ze strony kandydatów, za to zaowocowało dezaprobatą i gniewem Diego. Lecz półelf wciąż nie był w stanie przerwać tej farsy. Patrzył tylko bezsilnie, jak chłopak tworzy z magii statek, a na nim biegającego w koło chłopczyka. Widział oczarowanie na wszystkich twarzach, widział, że wierzą święcie w ową opowieść. Niemal każdy uznawał ją za równie prawdziwą, co historię Jaz Rueny i żadne protesty Diego na nic by się tu zdały. Zresztą on już dawno przestał próbować zaprzeczać.

– Pewnego słonecznego dnia okręt Fityrysa przybił do Da Heli, krainy elfów. Chłopczyk był bardzo podekscytowany, bowiem nigdy jeszcze nie widział spiczastych uszu. Gdy tylko opuścili trap, przemknął po nim, by ruszyć na zwiedzanie miasta. Miał doskonałą orientację w terenie i wiedział, że będzie w stanie wrócić do okrętu, a tym samym do ojca i matki. Zapuścił się w uliczki miasteczka, z otwartą buzią podziwiając majestatyczne elfy. Z każdym krokiem czuł też pradawną magię, zionącą z lasu okalającego port.

– Zaraz się zacznie – mruknął ktoś, podekscytowany. Diego elfim uchem usłyszał, jak jakiś maluch głośno przełyka ślinę.

– Fityrys przez kilka minut walczył z pokusą udania się w ten dziwny i niezbadany las. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to ryzykowne, ale pradawna magia była nie do odparcia. Wydawało mu się także, że słyszy delikatny jak powiew letniego wiatru szept, wciąż powtarzający jego imię. W lesie tym mieszkały bowiem mieszańce, parające się tajemną czarną magią. Elfy nie pozwalały im choćby zbliżać się do miast, traktując ich jako nierównych sobie. – Cyriak westchnął ciężko, spoglądając w przestrzeń. Diego mógłby przysiąc, że chłopak patrzył wprost na niego. – Fityrys poszedł za szeptem... i już nie wrócił. Jego rodzice zapłakani szukali go przez kilka dni, aż wreszcie znaleźli jego ciałko na kamieniu, zupełnie szare, pozbawione witalnej czerwieni. Po obu stronach szyi widniały zaschnięte strugi krwi. – Powiódł wzrokiem dookoła, po czym skrzywił się upiornie. Z czerwonych iskier uformował przerażającą twarz o wyszczerzonych kłach. – Nietrudno było domyślić się sprawcy. Mieszańce to odrażające stwory, prawda?

DircandWhere stories live. Discover now