8. Kufel piwa dla każdego

333 40 9
                                    


 Gdy opuszczasz stały ląd pozostawiasz za sobą dosłownie wszystko. Zostawiasz rodzinę którą kochasz, bogów w których wierzysz i prawo któremu służysz. Nie ma znaczenia twoje pochodzenie, znajomości i bogactwo.

Vermoni przygotowywał się do lotu najlepiej jak tylko mógł, ale kilka dni po starcie, zdał sobie sprawę, że żadne szkolenie, trening czy nawet kurs u bosmana, nie były w stanie przygotować go na kosmiczną żeglugę.

Żółtodzioby stacjonowały głównie na pokładzie mieszkalnym. Sprzątali prycze, gotowali posiłki, układali zapasy. Z jednej strony pragnęli przygód, lecz jednocześnie byli wdzięczni za tak spokojny przydział.

Mik-Mak pracował akurat w kuchni, obierając ziemniaki. Przygotowanie nawet prostego posiłku dla kilkudziesięciu osób stanowiło nie lada wyzwanie, to też ogromna hałda pyr zdawała się nie mieć końca. Nie bez znaczenia pozostawał tu niewielki wzrost bobrowatego. Każdy ziemniak zdawał się ogromną bulwą w jego wątłych łapkach. Skrobał jak najszybciej potrafił, by dorównać pozostałym załogantom.

Gojący się siniak na policzku przypominał o koceniu. Myślał o tym co powiedział wtedy w ładowni. Czy naprawdę był w stanie pomóc innym? Mogli rzeczywiście na niego liczyć? Czy był po prostu zbyt dumny by uznać, że istnieją mury, których nie jest w stanie pokonać?

"Co jeśli naprawdę będzie wyrwa w kadłubie? Jeśli coś naprawdę się stanie... czy będę w stanie pomóc pozostałym?", zastanawiał się w duchu.

Statek szybko udzielił mu odpowiedzi, uruchamiając syrenę alarmową. Jadowicie żółte światło przykryło łuną całą messę.

- Zbliżamy się do Meriona! Pełna gotowość na stanowiskach!

Vermoni patrzył ze zdumioną miną na dwóch pozostałych marynarzy, przydzielonych do kuchni.

- To... co my mamy robić? - zapytał chłopak stojącym przy wielkim żeliwnym kotle.

- Zostaliśmy przydzieleni do kuchni... więc tutaj zostajemy – odpowiedział drugi. - Nie możemy pozwolić sobie na żadną samowolkę. To już nie są ćwiczenia.

- A jak będą potrzebować pomocy? - wtrącił Verganza.

- To nas o tym poinformują – uciął chłopak. - Skupmy się na zabezpieczeniu szafek, stolików i całego tego ambarasu, żeby czasem nic się nie potłukło na manewrach.

Praktycznie każdy mebel na statku miał wbudowaną blokadę. Krzesła można było magnetycznie przymocować do podłogi, lub podpiąć łańcuszkiem do stołu. Szafki również były blokowane na zasuwkę. Cała trójka uwijała się przy zabezpieczeniach i tylko nieszczęsne ziemniaki turlały się po całej spiżarni przy każdym manewrze.

DUDUMMMM!

Odgłos wystrzału rozniósł się po pokładach, a błysk eksplozji, rozświetlił szklane bulaje rozmieszczone w kantynie. Marynarze natychmiast dopadli do małych okienek, obserwując co się dzieje.

Odyseja strzelała salwami do kreatur lecących w przestrzeni kosmicznej. Maszkary przypominały skrzyżowanie modliszki z szerszeniem. Długie, pozbawione oczu głowy, ostre zębiska, kosy zamiast przednich kończyn i błoniaste skrzydła.

– Jakim cudem te stworzenia żyją w kosmosie? – zastanawiał się marynarz. – Zawsze sądziłem, że to niemożliwe.

– To Księżycowa Szarańcza – wyjaśnił Verganza. – Czytałem o tym. To jakieś paskudztwo co lata w kosmosie i osiedla się na księżycach. Z tego co pamiętam to żyły na księżycu Avelii. Co robią tutaj, przy naszym Merionie? – dodał zerkając na majaczący w przestrzeni błękitno-zielony glob soryjskiego księżyca.

– Może chcą się na nim najeść? – zapytał drugi. – Słyszałem, że na Merionie rosną drzewa i normalnie można tam wylądować.

DUDUMMMM!

Kolejna oślepiająca salwa rozświetliła czerń kosmosu. Starcie wyglądało na piekielnie chaotyczne. Verganza nie potrafił rozeznać się gdzie tak naprawdę jest wróg. Mają go przed sobą, czy gdzieś z boku? Jest liczny, a może to ledwie garstka.

– Wracamy do pracy... – westchnął w końcu marynarz. – Nic im nie pomożemy, a ziemniaki trzeba obrać.

Powoli wrócili na stanowiska. Z czasem nauczyli się ignorować kolejne wystrzały i wstrząsy. Mik-Mak próbował liczyć jak długo trwała ta kanonada, ale stracił rachubę.

Po południu przyszli do nich starsi marynarze. Była ich blisko trzydziestka. Wyglądali na śmiertelnie zmęczonych. Kilku miało założone przesiąkające już krwią bandaże.

Bez słowa odpięli zabezpieczenia stołów i krzeseł, tworząc jedną biesiadną ławę.

Vermoni spiął się natychmiast widząc wśród nich mężczyznę z tatuażem pod okiem.

– Ziemniaczki obrane? – prychnął pogardliwie. – Dawać tu żarcie i piwo.

– Możecie pić na służbie? – warknął młodzieniec, ściskając w ręku żeliwną chochlę. Na co kilku roślejszych poderwało się na nogi.

– Słuchaj gówniarzu, powiem to tylko raz – odpowiedział starszy marynarz – jak nie chcesz znaleźć się w spalarni śmieci, przyniesiesz nam prędko piwo i wszystko co ugotowaliście.

Vermoni zerkał to na chłopaka, to na wściekłych marynarzy. Czuł, że bójka wisi w powietrzu.

Tamtych była jednak blisko trzydziestka, podczas gdy ich raptem trójka.

– Już nalewamy! – zakrzyknął, próbując rozładować napięcie, wyciągając kufle i podając je do obsługujących keg.

Ściskając ze złości szczęki, roznieśli piwo całej trzydziestce.

– Zaraz napluję im do zupy, zobaczycie – wyszeptał młody marynarz.

Vermoni przyglądał się z kolei weteranom. Choć wszyscy dostali piwo, nikt nie pił. Nikt nie świętował i nie bawił się.

W końcu mężczyzna z tatuażem uniósł kufel, na co inni mu zawtórowali.

– Albert Wechenstein – zakrzyknął. – Za Alberta Wechensteina, który do samego końca utrzymał stanowisko na dziobie.

– Za Alberta! – wrzasnęli pozostali. Kilkoma łykami osuszyli drewniane kufle żądając dolewki.

Dopiero z późniejszych rozmów Mik-Mak dowiedział się co zaszło.

Szarańcza coraz częściej latała wokół Meriona, próbując się na nim osiedlić. Gdy rój dostrzegł okręt, uznał go za łatwy kąsek. Marynarze natychmiast otworzyli ogień ze wszystkich dział, broniąc się przed maszkarami.

Albert Wechstein pełnił służbie w dziobowej części dział. Gdy szarańcza przebiła się przez utwardzone poszycie. Pod tym względem okręt gwiezdny przypominał swojego morskiego kuzyna. Wystarczyło przebić pokład by śmiercionośny żywioł wdarł się do środka i wybebeszył cały pokład.

Marynarz widząc jak rozwija się sytuacja, nacisnął dźwignię awaryjnego plombowania. On nie mógł wyjść, ale próżnia kosmosu nie mogła wedrzeć się dalej.

Gdy Vermoni obierał ziemniaki, gdzieś na niższych pokładach marynarze umierali w nierównej walce z bezwzględnym kosmosem

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jul 09, 2020 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Gwiezdne Przygody Vermoniego VerganzyWhere stories live. Discover now