Zdawało mu się, że przybył wystarczająco wcześnie, ale przed marynarską messą zdążyła się już ustawić niezła kolejka.
Dziesiątki młodych mężczyzn spragnionych chwały i legend, czekało przed wejściem. Vermoni spoglądał na nich z ukosa. Byli podekscytowani i rozgadani. Z trudem potrafili ustać w miejscu, podczas gdy Mik-Mak stał cierpliwie, czekając na swoją kolei. Zastanawiał się, czy sam zachowywał się w ten sposób pół roku wcześniej.
Pół roku? W jego głowie minęła cała wieczność!
W końcu jednak przyszła jego kolej. Wszedł do środka i od razu dostrzegł znajomy widok.
Przy drewnianym biurku w szykownym, lecz paskudnie poprzecieranym mundurze siedział Kapitan Stephen Mayer, dowódca gwiezdnej barki „Odyseja. Tuż po jego prawej stał niewzruszony bosman z zimnym spojrzeniem, posępną miną i rękoma skrzyżowanymi na piersi.
Vermoni miał wrażenie, że gdy bosman dostrzegł Mik-Maka tak jakby się... uśmiechnął?
– A jednak przegrałem zakład – zaśmiał się Mayer – nie spodziewałem się, że wrócisz!
– Nie spodziewał się? – żachnął Verganza, wdrapując się na krzesło – to co gadał, że życzy powodzenia i inne takie?
– Spotykam wielu zapalonych marynarzy – wyjaśniał przepraszająco – wielu odsyłam z kwitkiem, bo nie mają marynarskiego drygu. Zarzekają się na żony, dzieci, groby matek i ojców, że będą pilnie trenować, ćwiczyć, edukować się i inne cuda wianki... a potem nigdy nie wracają, bo żegluga okazuje się trudniejsza niż się spodziewali.
– Ale ja nie jestem każdy – warknął Mik-Mak – ja jestem Vermoni Verganza. To co będzie dzisiaj? Przenoszenie beczek? Wdrapanie się na sufit? Zapasy z bosmanem? – dodał zerkając na rosłego mężczyznę.
Mayer wyciągnął jednak dłonie w zapraszającym geście.
– Pokaż mi swoje ręce – polecił.
Verganza usłuchał, nachylając się nad biurkiem. Jego bobrowate palce, przywodziły na myśl rączkę dziecka w porównaniu z szorstką grabą kapitana.
– Widzę, że się nie oszczędzałeś – westchnął, przecierając odciski i blizny – widać to było od razu jak wszedłeś. Inne spojrzenie, inne zachowanie. Ślady ciężkiej pracy na dłoniach, to wszystko czego potrzebowałem. Nie musisz przenosić żadnych beczek by zdobyć glejt. To jest twój glejt. Witam wśród załogi panie Vermoni Verganza.
Mik-Mak aż osiadł na krześle ze zdumienia. Próbował powstrzymać emocje, oddychając głęboko.
Mayer sięgnął po kilka kartek leżących po prawej stronie biurka i wieczne pióro.
– Żołd na statku wynosi sto pięćdziesiąt logów za tydzień – wyjaśniał rzeczowo, spisując wszelkie dane na pergaminie – żołd naliczany jest z każdym ostatnim dniem tygodnia. Jeśli zginiesz w poniedziałek, twoja rodzina otrzyma wynagrodzenie jakbyś przepracował cały tydzień. Wyżywienie i umundurowanie dostaniesz na statku. Najbliższy kurs Sora-Avelia-Sora, nie powinien trwać dłużej niż... cztery miesiące – wyliczył.
Mik-Mak ledwie pojmował znaczenie słów kapitana. Umknęła mu nawet kwota wynagrodzenia. Za cały miesiąc na „Klejnocie Sory" dostawał raptem dwieście logów. Cały czas jednak w głowie dudniła mu ta sama myśl.
„Dostałem się! Słodka Soro, dostałem się!"
Do wglądu otrzyma pan kopię regulaminu zachowania na statku, przedział praw, zaleceń i ewentualnych kar, a także wykaz potencjalnych urazów i niebezpieczeństw. Przeczyta pan i przyniesie podpisane.
– Dziękuję kapitanie Mayer – wydukał Mik-Mak, zbierając dokumenty – nie zawiodę!
– Jutro o szóstej proszę stawić się w porcie przy statku. Zalecam punktualność.
– Tak jest!
– Na dzisiaj to wszystko. Życzę miłej nocy panie Verganza – uśmiechnął się dowódca – proszę zaznajomić rodzinę, kochanki, dłużników i wierzycieli o swoim losie. Odyseja jeszcze dwa miesiące będzie stała w porcie, ale świeża załoga musi przyuczać się do pracy już teraz. Wszystko jasne?
– Krystalicznie!
– Zatem do zobaczenia na statku, panie Verganza.
***
Port dla gwiezdnych barek znacząco różnił się od swojego morskiego odpowiednika. W ogromnym hangarze pozbawionym dachu ziała głęboka rozpadlina, której dna nie sposób było dostrzec.
W pierwszej najpłytszej części stały małe, prywatne żaglowce i żyrokoptery, przywiązane linami do stalowych pomostów.
Środkowa część była zarezerwowana dla statków zdolnych do wielodniowych podróży. Potężne galery przywodziły na myśl swoje morskie odpowiedniki z wysoką burtą i długim dziobem.
Z powodu wzrostu podróżowanie zabierało Mik-Makom znacznie więcej czasu niż ludziom, dlatego Verganza przybył na keję blisko dwie godziny przed czasem. Ubrany w gruby sweter i z workiem marynarskim przewieszonym przez ramie, wyglądał jak bobrowata karykatura wilka morskiego.
Przeprawa przez pierwsze dwie części portu została jednak okupiona masą drwin i wyzwisk.
– Bober! Nie zgubiłeś się czasem? – prychnął jeden z marynarzy, cumujący właśnie do portu – jeszcze coś cię przygniecie!
– Niech się nie wychyla, bo mu zaraz tyłek zwieje! – warknął w odpowiedzi – dobrze wiem, gdzie idę!
Trzecia część portu była zarezerwowana dla dużych okrętów wojskowych zdolnych do nieprzerwanej podróży przez całe tygodnie. Ta część celowo została znacząco oddalona od statków cywilnych. Start tak wielkich maszyn mógł spowodować chaos a nawet zniszczenia wśród mniejszych jednostek. To tak jakby wielka galera chciała pływać obok portu rybackiego.
Wreszcie jednak był na miejscu.
Od razu ją dostrzegł.
Potężny okręt. Największy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widział. Owalny dach, wykonany z hartowanego szkła mienił się w promieniach słońca.
Długi bukszpryt wystający z dziobu dodawał jednostce smukłości. Od podstawy dzioba ciągnął się nieskończenie długi masz z ciasno związanym żaglem. Szerokie skrzydła przeplatane sznurem, drewnem i tkaniną. Ogromne dysze silników majaczące na skraju rufy i mniejsze, choć wciąż imponujących rozmiarów na obu burtach. Same burty były ozdobione mosiężnymi ornamentami o kształcie rozbijanych fal. Rząd okrągłych bulai ciągnął się przez całą długość okrętu.
Złote litery tuż przy dziobie układały się w nazwę: Odyseja.
Verganza z zapartym tchem przyglądał się jednostce, wyłapując kolejne szczegóły misternej konstrukcji. Choć wyglądała na delikatną, dostrzegał liczne stanowiska artyleryjskie i wypolerowane ślady po uszkodzeniach.
– Ślicznotka z ciebie! – zawołał z uśmiechem – będę chyba pierwszym Mik-Makiem, na twoim pokładzie. Vermoni Verganza, do usług!
YOU ARE READING
Gwiezdne Przygody Vermoniego Verganzy
FantasyVermoni Verganza zawsze marzył o podboju kosmosu. Problem w tym, że jest Mik-Makiem, niewielkim bobrowatym stworkiem, który nie nadaje się do ciężkiej pracy na gwiezdnej barce. Niespodziewanie jednak otrzymuje szansę zaciągnięcia się na "Odyseję"...