"Klejnot Sory" był wycieczkowym parostatkiem, kursującym pomiędzy Federacją Wolnych Księstw i Przymierzem.
Liczący blisko osiemdziesiąt metrów długości z wysokim dziobem, ogromnymi kołami łopatkowymi na obu burtach i ozdobiony mosiężnymi ornamentami na całym pokładzie. Potężny komin buchał w niebo kłębami czarnego dymu. Lakierowany pokład był wypełniony stoliczkami dla turystów.
W czasach rozwijającej się żeglugi powietrznej, parostatki coraz szybciej wychodziły z obiegu. Statek wlókł się niemiłosiernie, a każda pokonana mila była okupiona ogromnym wysiłkiem przepracowanych marynarzy. Gryzące opary ulatniające się z nieszczelnych zbiorników, smród potu i spartańskie warunki. Praktycznie całą ładownię zajmował gorący piec i całe tony brudzącego wszystko węgla.
Skompletowanie załogi na przestarzałej jednostce stanowiło niemały problem. Każdy wolał pływać na znacznie wydajniejszych żyrostatkach lub spróbować sił w pasjonującej żegludze powietrznej, gdzie ciężka praca była nagradzana cudownym widokiem krajobrazu, z którym monotonne morze nie było w stanie konkurować.
Pozostawali jedynie desperaci i szaleńcy.
Goście parostatku z kolei płacili potężne pieniądze by przepłynąć się tym technologicznym reliktem pławiąc się w dekadenckim luksusie pierwszej klasy. W statkach powietrznych, gdzie każdy kilogram miał znaczenie, kierowano się głównie oszczędnością przestrzeni. Dawne statki stawiały przede wszystkim na wygodę i komfort podróży swoich bogatych pasażerów, tym bardziej, że większość załogi stanowiły zajmujące niewiele miejsca Mik-Maki.
Nic tak zresztą nie cieszyło oka zadufanej w sobie arystokracji, jak bobrowaci marynarze i kelnerzy w pociesznych surdutach, uwijający się wokół nich z tackami na ciastka i herbatę.
Na statku ludzie pełnili służbę jedynie przy najcięższych zadaniach, jak ładowanie węgla do wiecznie głodnego pieca.
A przynajmniej tak było do czasu rekrutowania pewnego bobrowatego narwańca.
Lovi Silvov i Hamri Harkanat byli zwykłymi majtkami pokładowymi. Kończyli właśnie oprowadzanie nowego rekruta, Tomira Sanki po pokładzie zaznajamiając go z rutyną pracy. Na koniec zostawili jednak największe ciekawostki.
– Chodź, zobaczysz „szalonowąsego" – szeptał Lovi, skradając się przy wejściu do maszynowni – jest tam na bank! Zawsze jest!
Tomir zerknął przez uchylone drzwi, a podmuch gorącego powietrza omiótł mu twarz. Ogromny piec wyglądał jak gardziel smoka, buchający ogniem we wszystkich kierunkach.
Tuż przy samym piecu stał osmolony Mik-Mak w podartych portkach i skórzanych rękawicach.
– To on? – wyszeptał konspiracyjnie. Na co Hamri pokiwał głową.
– Nazywamy go „szalonowąsy" – wyjaśnił – nigdy nie spotkałem takiego bobra. Gość wstaje pierwszy i ostatni się kładzie. Przerzuca węgiel, ustawia beczki, wiąże liny, myje pokład... nawet remonty robi! Kiedyś przyuważyłem jak przybijał nowe gwoździe na dziobie!
– Kucharz klnie się na tatuaże, że ustawiał mu beczki z winem na zapleczu. Beczki z winem, rozumiecie?! – wtrącił Lovi.
– Buja na bank! – stwierdził Hamri – Mik-Mak nie przesunie takiej bambaryły!
Tomir patrzył oniemiały, jak bobrowaty chwyta ciężkie bryły węgla i z wymachem wrzuca w gardziel pieca. Te mniejsze zbierał na szufelkę. Potem następna bryłka. Następna. Jeszcze następna. Szybkość i dokładność z jaką to robił była nieprawdopodobna.
– I on tak cały dzień potrafi? Naprawdę? – dopytywał Tomir – przecież taki piec dwóch ludzi obsługuje normalnie!
Lovi uśmiechnął się szeroko.
– Na początku bosman sam nie chciał słyszeć o żadnych przydziałach do maszynowni. Po miesiącu służby nakrył go tam. Ładował węgiel równo z ludźmi. Wykonywał wszystko co miał zrobić w ciągu dnia, a potem i tak biegł jeszcze do maszynowni, pomagać marynarzom.
– Na początku oni też go wyganiali – dodał Hamri – mówili, że będzie im tylko przeszkadzał, ale ten zaparł się, jak nie wiem co.
Tomir otarł pot z czoła. Nawet stojąc w przedsionku do maszynowni, czuł niesamowity żar bijący z pieca. Nie wyobrażał sobie co musi znosić Mik-Mak ładujący węgiel.
– Jak on tam wytrzymuje?! – narzekał
Hamri zaśmiał się cicho.
– Teraz już wiesz, dlaczego nazywamy go „szalonowąsym"
– Długo on tak z wami podróżuje?
– Będzie z pół roku, nie? – zastanawiał się – może trochę krócej. Ostatnio słyszałem, że złożył wymówienie.
– Poważnie?! – pisnął Lovi – przecież kapitan chciał go nawet szykować na zastępce! Słyszałem, że już pełnił warty przy sterze! Gość zna się nawet na nawigacji!
– Kapitan bardzo chciał go zatrzymać, ale ten bober był całkowicie nieugięty – wyjaśnił Hamri – powiedział, że płynie z nami jeszcze z powrotem do Federacji, a potem wraca do siebie, do Gawen.
YOU ARE READING
Gwiezdne Przygody Vermoniego Verganzy
FantasyVermoni Verganza zawsze marzył o podboju kosmosu. Problem w tym, że jest Mik-Makiem, niewielkim bobrowatym stworkiem, który nie nadaje się do ciężkiej pracy na gwiezdnej barce. Niespodziewanie jednak otrzymuje szansę zaciągnięcia się na "Odyseję"...