1. Admirał Złotej Floty

1.7K 116 49
                                    


Bobrowaty stworek gruchnął o kamienny chodnik tuż przed gwiezdnym portem.

– Żegluga to nie miejsce dla Mik-Maków! – krzyknął zwalisty marynarz na odchodne, otrzepując ręce – nie uniesiesz liny, nie przykręcisz śruby, nawet mesy nie posprzątasz! Daruj sobie!

Mik-Mak bez słowa podniósł się z chodnika i przetarł krwawiący nos. Łokcie i kolana paliły go z bólu. Wiedział, że nie ma sensu dyskutować. Odwrócił się na pięcie i skierował do najbliższej kantyny.

Kulejąc na prawą nogę, doczłapał się do „Wąsatego Suma". Obskurna knajpa cuchnęła potem i gorzałą. Manewrując pomiędzy pijanymi marynarzami, wdrapał się na krzesło przy barze.

– Piwa, Vermoni? – spytał barman, widząc przybitego klienta – w ludzkim czy bobrowatym? – dodał, wskazując kufle.

– W normalnym... – odburknął, siadając na zbyt dużym krześle, ledwo sięgając do blatu.

Gdy tylko barman postawił przed nim ogromne drewniane wiadro wypełnione spienionym piwem, Vermoni złapał je oburącz i przechylił brzeg. Żłopał trunek wielkimi haustami, zalewając sobie koszulę i wąsiska.

Znowu go odrzucili. Który to już statek? Trzydziesty? Czterdziesty? Stracił rachubę.

Tak bardzo chciał zostać gwiezdnym marynarzem. Zwiedzić światy graniczące z jego rodzinną Sorą. Zobaczyć „Księżycową Szarańczę", pustynną Restermarchię albo legendarną Avelię. Chciał zobaczyć „przywitanie gwiazd", jak określali marynarze granicę pomiędzy błękitem nieba i czernią kosmosu.

Mik-Maki nie były mile widziane w marynarskim fachu. Małe bobrowate stworki, sięgające człowiekowi ledwie do uda, pałętające się na gwiezdnej krypie? Lepiej było zabrać ludzkiego ośmiolatka zamiast Mik-Maka.

– Jasna cholera! – zaklął wściekle, odstawiając pusty kufel z powrotem na stół. Nie był może tak silny jak ludzcy marynarze, ale wypić potrafił za dwóch – przecież to aż niemożliwe! Już by dali mi szansę dla świętego spokoju!

„Naprawdę nic się nie znajdzie dla Mik-Maka?!", pomyślał gorzko.

Wtedy drzwi od kantyny rozwarły się, łomocząc o ścianę.

Rozmowy natychmiast ucichły. Vermoni nadstawił ucha.

– Mayer wrócił! – krzyknął blady jak ściana marynarz – znowu będzie rekrutować na Odyseję!

Jęk przerażenia mieszał się z okrzykiem ekscytacji. Ci młodsi, bez doświadczenia, zacierali ręce. Stare wilki gwiezdne tylko schyliły głowy.

Odyseja była statkiem należącym do Złotej Floty. Najprawdziwszym okrętem wojennym, których próżno było szukać w soryjskich dokach. Wyprodukowanym na obcej Avelii, podarowanym jako symbol pokoju między dwoma światami. Tylko dziesięć okrętów w całym Światozbiorze pływało pod banderą Złotej Floty. Tylko jeden z tej dziesiątki przybijał do Sory.

Admirał Stephen Mayer zapuszczał się w najdalsze zakamarki kosmosu. Obierał kurs na miejsca o których połowa marynarzy nawet nie słyszała. Brał udział w potyczkach z piratami i odpierał ataki Księżycowej Szarańczy. Był żywą legendą dla każdego podrostka.

Niestety bardzo rzadko przybijał do portu, a gdy już to robił, rekrutował podejrzanie wielu nowych członków załogi. Każda łajba potrafiła stracić marynarza lub dwóch w trakcie podróży, ale Mayer brał nawet trzydziestu nowych załogantów. Mało który wracał z Odysei żywy a ci, którym jakimś cudem udało się przetrwać sezon, nigdy już nie byli tacy sami.

– Do którego portu przybiła Odyseja? – zawołał Vermoni, podnosząc się z krzesła.

– Tego co zwykle... perłowego – odpowiedział zdziwiony marynarz – nie mów, że zamierzasz się zaciągnąć, boberku – dodał, na co knajpa wybuchła śmiechem

– Może wypłyń najpierw kutrem na jakieś jeziorko, a nie się na gwiezdne podboje pchasz! – zarechotał drugi.

Mik-Mak wstał od stolika, rzucił barmanowi srebrną monetę i ruszył do wyjścia.

– Nazywam się Vermoni Verganza! – krzyknął – i jeszcze mnie zapamiętają! 

Gwiezdne Przygody Vermoniego VerganzyOnde histórias criam vida. Descubra agora