V

75 8 4
                                    

– Zobasz Starwars. To nje jes tak, sze jak we filmach aksji. Bohatery dostajo kohejne wskasówki, jedna za druhą. Dwie hodziny mordobicia i hotowe. Ja tu szekam ziesiąty, nje, jedenasty zień. I co. I hówn...
– Ciszej bądź bo obudzisz całą wyspę.
– Ale zobasz. Ci fachofcy, co im Josz dał kości, nikoho niezainfedykowali. W hasetach nikt nie znik, śród ludzi tesz nikt nie znik. Josz siągle znika. A jak nje znika to mówi, sierpliwości willou, sierpliwości.
Ja padłam na trop morderswa i od tej pory moje szycie to szysta rutyna. Rano praca z koniami. Bluorior, wjesz, Włękitny Bojownik, powiesiał mi ostatnio, willou odpuść sobie, bo ty sie denerwujesz i ja sie denerwuje. I wjesz? On ma racje. Popoudniu jadymy z laskami po wyspiu i dorabiam siano za postawienie wodu na herbate. I tak sodziennie.
Szychodzi Kora, Kora jes fajna. Gada ze wierzentami i Śnieszkiem. I to je dobry dil, bo ona mi pomaga, a ja ją ucze jak się anaglezuje na szykład.
Szoraj tesz szyszedł ten Myster Magik i się pyta, dzie je willou, dzie willou. A ja sie skitrałam za belom i mie nje ma.
I Ales była, i ciała mie zabrać do wjoski Wedel. Ale ja sie zmeczyam pracowaniem i nie pojechajo.
Zobasz, mie takie pokojne szycie pasuje, ale nje jak obok wydarzyo się co zuego i nadal nje wiem so.
Starwars, tak szerze, to ja sie boje, o cie, o mie i o tego szeryfa co wie szysko. Szysko wie, ćwiek jeden. Pewnie ma ziewszyne, dlateho znika. Ćwiek.
– Dobrze, że jesteś. Odprowadzisz ją?

– Branoc Starwars! Szymaj się.


Wirowało mi w głowie jakbym była koniem reiningowym, który właśnie przedawkował spiny. Kilka długich sekund zajęło mi odkrycie, że jestem w łóżku, pod kocem, w pidżamie. Dobrze ci idzie Willow. Zlokalizowałam nawet telefon. Jest południe.
– Coo?! – szarpnęłam się szybko w górę, a w odpowiedzi szumiał tylko nieznośny ból głowy. Willow uspokój się. Zaraz przypomniałam sobie, że dziś nie pracuję. Thomas dał mi aż dwa dni weekendu. Zazwyczaj przy pracy w stajni dostaje się tylko jeden.
Jest sobota. Przeżyłam właśnie dwa tygodnie na wyspie Jorvik. Przeżyłam.

Starsky miała rację. Jeśli naszą bajeczną krainę przepełnia światło, to gdzieś z pewnością wplata się także ciemna strona.
Gdzież byłam wczorajszego wieczoru, jeśli z rana dręczą mnie tak poważne przemyślenia? Klasycznie, żaliłam się kochanej Starsky, zmęczona. Nie moją idealną pracą w bajkowej scenerii, lecz niepewnością i lękiem, który wżerał się coraz mocniej każdego dnia w moje spokojne zajęcia. Co wieczór przychodziłam na pastwisko koło targu Goldtootha, sprawdzić jak miewa się moja andaluzyjska przyjaciółka, a wczoraj z racji piątku pozwoliłam sobie na procenty. To był słaby pomysł Willow.

Przywołałam chyba wszystkie swoje moce, aby wyjść z łóżka. Ono i ja, jesteśmy jak magnesy. Pierwszym miejscem do którego potuptałam były drzwi wyjściowe. Poranek miał na sobie zapach perfum nocnego deszczu. Był rześki i jednocześnie ciepły. Słońce zdążyło przegonić wszystkie chmury i grzało z zapałem. Włożyłam tylko stopy w skórzane kowbojki i ruszyłam w kierunku podwórka, odziana w luźną kreację do spania. T-shirt z rybą i szorty.

Pod stajnią zgromadziło się trochę ludu. I koni. Ranja, Kora, Maya, Luciana... zapomniałam! Miałyśmy jechać na mały rajd do wioski Valedale. Przy okazji trochę dorobić - napotkani tu ludzie stale czegoś potrzebowali, a już szczególnie kiedy zauważyli, że nie odmawiam. Pośród dziewczyn i końskich zadów dostrzegłam postać, która sprawiła, że natychmiast się zatrzymałam. Ktoś w mojej głowie zarządził odwrót, ale moje kompanki zdążyły mnie już zauważyć.
– Willow! – nie wiem, która z dziewcząt krzyknęła, ale się domyślam.
– Cz-cześć – podniosłam tylko samą dłoń i wymusiłam uśmiech – ja niestety nie dam rady dziś jechać, przykro mi – tak! Udało ci się wymyślić szybką wymówkę na powrót do pokoju, a teraz run!
– Witaj, może zechcesz zjeść z nami drugie śniadanie? – a to moi drodzy był głos cyrkowca – proszę zgódź się – i to o jakieś sto procent inny niż ten, który ranił me uszy ostatnio, po prostu miły.
Ten ruch był cięższy niż wstanie dziś rano z łóżka, ale spokojnie podeszłam bliżej. Część osób stała, część zajmowała ławeczkę pod stodołą, a rudowłosa Mayka siedziała na balocie i wyciągnęła w moim kierunku talerz z croissantami. Zapewne tymi owocowymi od pani Holdsworth. Zgadzało się.
Drogie bułeczki, ratujcie mnie przed stresem i nadchodzącym końcem.
Ydris opowiadał coś o planowanych widowiskach, na wspomnienie o tresurze zwierząt odezwała się Kora, z entuzjazmu podnosząc brwi aż pod grzywkę zaplecioną w warkocz.
– To wspaniale – mówiła – a tutaj Willow szkoli konie i jest w tym naprawdę dobra.
Całe szczęście, że nie zdążyłam wziąć łyka kawy, bo na bank bym się nią zakrztusiła.
– Nic podobnego – zaśmiałam się jakbym błagała Korę o ctrl+z – jeszcze nigdy nie udało mi się przygotować własnego pokazu.
– Cóż stoi na przeszkodzie? – przemówił mistrz iluzji – wszystko przed tobą.
Jak wściekły kot pochłonęłam z nerwów kolejnego croissanta. Czy ten człowiek ma równie kontrastową osobowość co oczy? Przytłaczający był fakt, że facet mieszka niedaleko i nie musi zadać sobie żadnego trudu, aby mnie najść.
– Wybaczcie mi, proszę, ale nie czuję się najlepiej – zmieniłam temat – muszę iść.
Wstałam na tyle zwinnie, żeby nikt nie zdążył namówić mnie do zmiany zdania. Zaczynałam się trząść z paniki i w ostatniej chwili zeszłam im z oczu. Przekręciłam za sobą zamek dwa razy, próbując z rozmachu zrobić trzeci obrót. Rzuciłam się na łóżko i odczułam bolesny brak moich ukochanych nut, które teraz mogłyby mnie szybko uspokoić. Zaczęłam sobie nucić melodię, którą przy ognisku grał Avalon. W mojej wyobraźni ten kawałek ściśle wiązał się ze Starsky.
Starsky!

HOW TO RIDE THE STARحيث تعيش القصص. اكتشف الآن