Epilog

4 1 0
                                    

Epilog

29.03.2020

Trup leżący na scenie zaczyna już trochę śmierdzieć. Czujecie to państwo, prawda? Szczególnie wy, z pierwszego rzędu. Tak, tak, mówię do pani w różowej koszuli w czerwone kroki. Czuje pani ten smród? Dość energicznie pokiwała głową, wykrzywiając twarz w wyrazie okropnego zniesmaczenia. Czyli też to czują. Dobrze, dobrze. Znaczy, że jeszcze całkowicie nie postradałem wszystkich zmysłów.

Biedak leży tam już parędziesiąt godzin. Może nawet więcej. Nie wiem, kto go tam zostawił. Raczej nie jest to rzecz, którą opowiada sobie współpracownikom podczas przerwy na papierosa. Dotąd nie spotkałem się z tym, by ktoś, oczywiście robiąc stosowne przerwy na zaciągnięcie się papierosem, powiedział z entuzjazmem „słuchaj stary, ostatnio zostawiłem zwłoki jakiegoś gościa na deskach teatru!". Chociaż nie wiem, nigdy specjalnie nie zastanawiałem się nad tym, czy podrzucanie zmarłych na scenę to popularny i powszechnie znany motyw. Może to ja jestem jakiś dziwny i tak naprawdę cała reszta świata szepce sobie podekscytowana na ucho, że znowu udało im się opuścić przybytek teatru, zostawiając w nim martwego człowieka? Ah, nie ważne, jak zwykle rozwodzę się na nic nieznaczące tematy. Musicie mi to państwo wybaczyć. Zawsze, gdy trzymam mikrofon w dłoniach, moje myśli hasają na łące mojego nieco pokręconego umysłu. A mi, biednemu pasterzowi, nie pozostaje nic innego jak za nimi gonić. Niestety, podczas tej gonitwy z moich ust wydostaje się potok słów, którego nie umiem powstrzymać. Widzę, że patrzą się na mnie z konsternacją i zapewne niemo pytają „kiedy on wreszcie przejdzie do rzeczy?". Oh, rzecz w tym, że tej „rzeczy" tak naprawdę nie ma.

Wchodzę na scenę, trzy reflektory z powolną gracją ciągną się za mną, oświetlając mój tułów. Pokonałem kilka schodków, przeszedłem parę metrów i już, stoję dokładnie na jej środku. Światła reflektorów oświetlają już całą moją sylwetkę. Wspaniale. Warto było przejechać się do sąsiedniego miasta i zamówić elegancki garnitur szyty na miarę. Muszę przyznać, że naprawdę świetnie się w nim czuję. Jest doskonale dopasowany, nic mnie nie uwiera ani nie ciśnie. A państwu jak się podoba? Wspomniana wcześniej pani w różowej koszuli w czerwone kropki uśmiecha się delikatnie w moją stronę i podnosi wzniesiony do góry kciuk. Rozumiem, że nawet się podoba. Reszta widowni zdaje się podzielać jej opinię. Idealnie! Ale dobrze, o czym to ja... Ah, no tak. Trup leżący na scenie.

Gdybym miał go bardziej opisać, to powiedziałbym, że wygląda dokładnie tak, jak moje pierwsze skojarzenie po przeczytaniu słowa „zwłoki". Gdyby ktoś kazał mi narysować martwe ciało, które pierwsze przyszło mi do głowy, byłoby identyczne z tym leżącym na scenie.
Trzydziesto, może czterdziestoletni mężczyzna. Ubrany w cienki, cyjanowy sweter i granatowe spodnie. Ma krótkie, brązowe włosy sterczące na wszystkie strony i kilkudniowy zarost. Jest dość wysoki i raczej chudy. Słowem, całkiem przeciętny mężczyzna. Żadnych cech charakterystycznych. Bez widocznych tatuaży, blizn i innych cech rozpoznawczych. Nie widać też żadnych wyraźnych przyczyn jego zgonu. Żadnej tryskającej na wszystkie strony krwi, żadnych wystających z ciała przedmiotów, wszystkie kończyny na miejscu; może zawał? Albo jakaś inna choroba, zabijająca go od środka? A co jeśli się czymś otruł? Możliwości jest wiele. Jednak stwierdzenie, która z nich jest tą prawdziwą, wymagałaby ściągnięcia tu patologa. Ja niestety nie mam takich umiejętności i wykształcenia. Jestem tylko tym ekscentrycznym gościem, który pojawia się czasem na tej scenie i mówi dziwne rzeczy bez ładu i składu. Prawda? Publiczność skina głową w ramach potwierdzenia.

Oczywiście, wypadałoby wezwać policję. Mamy w końcu tutaj trupa. Prawdziwe zwłoki z krwi i kości, może nie już takie całkiem świeże, ale identyfikacja dalej byłaby jak najbardziej możliwa. A przynajmniej tak mi się wydaje. Wypadałoby zabezpieczyć miejsce porzucenia ciała, wszystkie ślady i zostawić panom policjantom miejsce do popisu. Wypadałoby tak zrobić, to jasne. Jednak nie możemy tego zrobić... Po drodze pojawiły się, jakby to powiedzieć, pewne nieprzewidziane przez nas wcześniej komplikacje. I przeszkody nie do przeskoczenia. Tak, jakbyście kazali żółwiowi przeskoczyć przez poprzeczkę przygotowaną dla konia. Trochę absurdalne, co nie? Właśnie tak prezentuje się nasza sytuacja. Ja jestem żółwiem, a wezwanie policji to przeskoczenie przez przeszkodę dla konia. Jesteście sobie w stanie to wyobrazić?

Ale dobrze, bo trochę odbiegam od tematu. Czasu nie zostało wiele, pan pociągający za moje sznurki powoli opada z sił. Kończą mu się słowa, które mógłby wrzucić w moje usta. Brakuje pomysłów, jakie kroki mógłbym dalej podjąć.

Spektakl dobiega końca, reżyser z uznaniem kiwa głową. Publiczność klaszcze zgromadzonym na scenie aktorom. No? Powiedziałem chyba wyraźnie: *publiczność klaszcze*. Całą salę wypełnia odgłos mało entuzjastycznych oklasków. Mam się bardziej dosadnie wyrazić? KLASKAĆ, DO CHOLERY JASNEJ. Niemrawe brawa zmieniają się w pełen energii aplauz. Świetnie, o wiele lepiej.

Wiem, że nie macie żadnej władzy nad tym, co robicie. Gdy pan pociągający za sznurki postanowi poruszyć Wasze ręce w takiej sekwencji, że zaczną wydawać taki, a nie inny dźwięk, nie zostaje Wam nic innego jak biernie się poddać i klaskać. Jasne, wiem to wszystko. Puszczam oczko do publiczności. Jestem jednym z Was, wiecie? Możecie mi zaufać.

To nie ja zamordowałem tego człowieka. Człowieka? To raczej niezbyt trafny dobór słów z mojej strony. Chcecie poznać prawdę? Podchodzę do trupa i szturcham go lekko butem. To styropianowa atrapa, nasączona odpowiednimi olejkami zapachowymi. Moja noga zaczyna miażdżyć tę postać. Wchodzi jak w nią jak w masło. Wszędzie rozsypują się białe, plastikowe kuleczki. Zaufaliście mu, co nie? W końcu, gdy pociągający za sznurki mówi „to człowiek", wierzycie, że to człowiek. Nie ufajcie mu. Nie lubi mówić pełni prawdy. Ukrywanie się za półsłówkami i niedopowiedzeniami to też kłamstwo. Słyszy mnie pan? Tak? To świetnie. Co prawda to mleko już się rozlało, jednak można by uniknąć kolejnego przypadku bezpośredniego kontaktu tego płynu z podłogą.

Spoglądam znowu na publiczność. Jest zszokowana. Nie rozumie, co właśnie się wydarzyło.

Spokojnie, moi kochani. To tylko występ. Kłaniam się nisko, uważając, by mój garnitur nie pogniótł się podczas tego ruchu. Nie bójcie się. To wszystko kłamstwa.

Schodzę ze sceny i kieruję się w stronę wyjścia. Ale już ostatni raz odwracam się w ich stronę. A może to nie do końca kłamstwo? Rzucam, puszczając im oczko. Zanim zdążą zareagować, znikam na zaplecze.

prochy szarpane przez wiatr  | szymon czardybon | ukończoneTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang