„O spotkaniach klasowych po latach i zegarze tykającym w tle" - część 2

7 1 0
                                    

„O spotkaniach klasowych po latach i zegarze tykającym w tle" - część 2

07.03.2020 (ukończone: 16.03.2020)

Na kolejny pogrzeb kota musiałem poczekać parę długich lat. Z jednej strony ciągnących się niewiarygodnie długo, a z drugiej mijających niczym mrugnięcie okiem. Zanim się obejrzałem, stałem się nastolatkiem. Z tego, co pamiętam, zmiana ta nie była tak płynna i prosta. Moje życie biegło torem spokojnego, wesołego dziecka, by nagle zmienić nurt i przybrać formę najgorszego koszmaru każdego rodzica — potomka, który nagle przeobraża się w kapryśnego, zrzędliwego nastolatka. Nie pamiętam ile dokładnie lat wtedy miałem. Coś koło jedenastu, może dwunastu. Stojąc w rozkroku między tymi dwoma niezwykle ważnymi etapami rozwoju człowieka, zdecydowałem się odważnie i zdecydowanie przestąpić na tę drugą, dojrzalszą stronę. A przynajmniej tak to pamiętam. Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z kimś, kto pamiętał, jaki byłem przed, w trakcie i po tym okresie, oraz kto byłby w stanie opowiedzieć mi, jak naprawdę wyglądała ta przemiana. Zostaje mi więc opierać się na niezwykle omylnej i niewartej zaufania pamięci, jako jedynym źródle tych potrzebnych do zrozumienia mojego życia informacji. Często opieram się na domysłach, przypuszczeniach, własnych pomysłach i teoriach bez potwierdzenia. Kiedy odpowiednia wiedza nie jest akurat dostępna, improwizuję i zmyślam. Czasami uchodzi mi to na sucho, ba, zdarza się, że trafię z moimi odpowiedziami. Jednak zdarzają się też sytuacje, w których, bardziej lub mniej przyjemnie, ktoś uświadamia mi o moim błędzie. Wtedy zwykle nie zostaje mi nic innego jak wycofać się potulnie niczym pies z podkulonym ogonem. I przeprosić. To również ważne.

Myślę, że pewnie już domyśliliście się, że sprawdzanie faktów nie jest moją mocną stroną. Ale w końcu, spójrzcie na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto robi dokładny reaserch, zanim komuś coś opowie? Odpowiedź raczej nasuwa się sama. Jeśli Wam to nie przeszkadza, to dobrze. Zapraszam na dalszą przejażdżkę. A jeśli tak — naprawdę nie wiem, czemu chcecie wysłuchać też drugą część. Przedziwne.

Kot, który zapisał się w mojej pamięci jako drugi pochowany w ciemnej, brudnej ziemi, wabił się Łatka. Niewielka, szara kotka z niezwykle ładnymi, pomarańczowymi oczami, którą moi rodzice adoptowali ze schroniska, gdy miałem niecałe dziesięć lat. Miał to być mój prezent urodzinowy, chociaż tak szczerze, matka ucieszyła się na jej widok o wiele bardziej niż ja. Co nie zmienia faktu, że byłem zadowolony z faktu pojawienia się w moim życiu kolejnego kota — po prostu ona swoim entuzjazmem przewyższała każdą moją możliwą reakcję.
Kotka była energiczna i zawsze skora do zabawy. Szybko bardzo ją polubiłem. Wydaje mi się, że ze wzajemnością. Często wskakiwała mi na kolana, by uciąć sobie na nich długą drzemkę. Moi rodzice postanowili też, że tym zwierzakiem będę musiał zająć się sam. Także sam wymieniałem jej kuwetę, myłem ją, gdy zachodziła taka potrzeba, uzupełniałem miski z jedzeniem i piciem oraz wykonywałem wszystkie inne zadania, które spadają na opiekującego się kotkiem dziesięciolatkiem. Wizyty u weterynarza i inne bardziej "poważne" obowiązki przejmowali na siebie rodzice, jako doświadczeni i dojrzali dorośli. Ja wtedy zawsze zostawałem w domu, ze zniecierpliwieniem oczekując na ich powrót. Tym razem chciałem wiedzieć wszystko. Bez owijania w bawełnę, kłamstw, wymówek i niedopowiedzeń. Wolałem zostać uderzonym przez najgorszą prawdę niż otumanionym przez bezpieczne półsłówka. W końcu prawda i tak wyszłaby na jaw. W postaci bezwładnego ciała martwego kota, rozkładającego się powoli w niewielkiej, wykopanej na tyłach domu dziurze. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że ten moment kiedyś nastąpi. Zupełnie jakby śmierć Kluski przestawiła we mnie jakąś niewidzialną dźwignię. Zawsze z tyłu głowy doskwierała mi ta myśl: "Ona kiedyś odejdzie, nie ma na to rady. Zostaje pytanie: kiedy?".
Na odpowiedź nie musiałem specjalnie długo czekać. Przyszła w postaci rozpędzonego samochodu, za którego kierownicą siedział nieuważny, najpewniej pijany kierowca, który to zmienił Łatkę w krwawą miazgę na środku ulicy. Wszystko, co przeżyła, nagle straciło znaczenie, stało się niczym więcej niż kupką rozpłaszczonego pod kołami samochodu mięsa. To była okrutna śmierć. Zbyt szybka, zbyt niespodziewana. I najprawdopodobniej bolesna. Wiedzieliśmy, że to też po części nasza wina, w końcu nie dopilnowaliśmy jej do końca i pozwoliliśmy wybiec na drogę. Nasze tłumaczenie, że to spokojna okolica, że przez tyle czasu nic takiego nie miało miejsca, że to mądry zwierzak i że kierowcy tutaj wiedzą o tym, że koty często wychodzą na jezdnię, więc przez to starają się bardziej uważać, pewnie i tak nic by nie dało. Sprawa była jasna. Nie dopełniliśmy naszego obowiązku jako właściciele i musieliśmy za to zapłacić. A przynajmniej tak postrzegali to inni. My, a przynajmniej ja, nigdy nie wybaczyliśmy temu anonimowemu kierowcy, który odebrał życie naszej kotce.
Poza sposobem śmierci zmienił się też pogrzeb. Tym razem to ja miałem się nim zająć. Ojciec podał mi łopatę, spojrzał głęboko w oczy i mruknął „chyba wiesz, co masz robić". Skinąłem głową. Odszedł chwilę potem, gdy z pełnymi łez oczami wykopywałem odpowiednią dziurę. Zaraz koło miejsca, gdzie przed laty pochował Kluskę. Zastanawiałem się, jak jej szczątki teraz wyglądają. Czy nie ostało się nic poza białymi kośćmi wystającymi z brunatnej ziemi? Odrzuciłem jednak te rozmyślania na dalszy tor. Miałem zadanie do wykonania, powiedziałem sobie, miarowymi ruchami powiększając dół. W końcu, po parunastu minutach był gotowy. Co prawda nie wyglądał tak imponująco, jak ten wykopany przez mojego ojca, ale był wystarczająco obszerny, by pomieścić w sobie zmasakrowane ciało Łatki. Rodzice wsadzili je do taniego, plastikowego worka, który powoli zaczynał przesiąkać krwią i przeciekać. Uniosłem go zniesmaczony. Wciąż nie chciałem przyjąć do wiadomości, że to wszystko tak się kończy. Naprawdę żyjemy tak długo, tak się staramy, tyle cierpimy, by na końcu zostać wrzuconym do plastikowego worka z hipermarketu? Poczułem narastającą we mnie wściekłość. Miałem ochotę wstać i krzyczeć. Na tego pijaka, na moich rodziców, na mnie, na sąsiadów, na ludzi, którzy postawili tam tę drogę, dosłownie na wszystkich, którzy mieli związek z tą sprawą. Miałem ochotę wyzywać wszystko, splunąć na panujące na tym świecie zasady i odejść gdzieś, gdzie oślizgłe macki śmierci mnie nie dosięgną. Byłem pełnym energii i młodzieńczego zapału trzynastolatkiem. Gdyby w moje ręce dostałby się nóż, pewnie skończyłby wbity w czyjąś krtań. Ale, stety czy niestety, w pobliżu nie było nic, czy mógłbym zrobić komuś krzywdę. Oddychałem głęboko, chcąc opanować złość.

„Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie,
A światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Niech odpoczywa w pokoju wiecznym.
Amen."

Znowu zacząłem wypowiadać te słowa, cicho, niemal szepcząc, wciąż i wciąż odmawiając tę samą modlitwę. Delikatnie ułożyłem ciało kotki na dnie dołu i zasypałem wykopaną wcześniej ziemią. Żadnych kwiatów, płaczu i lamentu żałobników, dziesiątek płonących zniczy, czy dodających otuchy słów sympatycznego księdza. Tylko świeżo ruszona gleba, łopata rzucona kawałek dalej i wciąż żywe wspomnienie rozkwaszonych na krwawą miazgę zwłok tkwiących w reklamówce. Postałem tam parę minut. Ciepłe, wiosenne słońce ogrzewało mi plecy, a lekki powiew delikatnie chłodnego wiatru uderzał w twarz. Normalnie uwielbiałem taką pogodę. Ale to nie był dobry dzień na to, by z uśmiechem podnieść kciuki w kierunku nieba. Nie. To był jeden z tych dni, w których powinniśmy upaść na kolana i błagać o oczyszczający deszcz. Jednak ten, jakby na złość, nie chciał spaść przez następne kilka dni. Byłem wściekły. Wróciłem do swojego pokoju, przy okazji trzaskając trzema napotkanymi po drodze drzwiami i rzuciłem się na łóżko. Zastanawiałem się, ile jeszcze pogrzebów moich czworonożnych przyjaciół będę musiał znieść w całym swoim życiu. Płakałem długo, głośno i bez ani chwili przerwy. Tak mniej więcej spędziłem tych kilka dni zaraz po pogrzebie Łatki, w których, jak na złość, zamiast zbawiennego deszczu na ziemię padały tylko ciepłe promienie słońca. Jakbym to ja, swoimi słonymi łzami miał samodzielnie nadrobić braki w gospodarce wodnej spowodowane brakiem opadów.

W końcu jednak słońce zaszło, a niebo nade mną pokryło się gęstymi, ciemnymi chmurami. Przestałem płakać, obserwując, jak ciężkie krople zalewają całą okolicę. Z tego, co pamiętam, napadało tyle, że poziom wody niebezpiecznie się podniósł. Władze miasta ostrzegały przed możliwością powodzi, a przestraszeni ludzie szturmem udali się do sklepów, by przygotować zapasy. Szczęśliwie do żadnej powodzi nie doszło. Deszcz skończył padać, a w miejsce chmur znowu pojawiło się słońce. Niekończący się proces, trwająca bez ustanku zamiana ról, która, dla zachowania równowagi, nigdy nie może ustać. Mniej więcej to wyniosłem z tego okresu. Chmury kiedyś się rozproszą i zacznie się przez nie przebijać słońce. Nie ważne jak ciemne, gęste i straszne by nie były.

Nie chcę opowiadać za dużo o moich szkolnych latach. Niekoniecznie dlatego, że wiążące się z nimi wspomnienia są w jakiś sposób bolesne czy nieprzyjemne. Raczej po prostu nie do końca to wszystko pamiętam. Oczywiście, w głowie dalej zostało mi parę najważniejszych wydarzeń, jak początki i końce roku szkolnego i inne tego typu rzeczy. Jednak po jakimś czasie to wszystko blaknie i traci na znaczeniu. Zostaje tylko to, co wywarło wtedy na nas jakiś wpływ, jakoś zmieniło to, jakim człowiekiem jesteśmy do dnia dzisiejszego.

Jest jednak jedna rzecz, niezwykle ważna i kluczowa dla tej historii, o której chciałbym trochę opowiedzieć. Chociaż określenie „rzecz" nie do końca tu pasuje — powinienem był powiedzieć raczej „osoba". Patrycja, bo tak się nazywała, przez lata była moją najlepszą przyjaciółką. Poznaliśmy się mniej więcej w połowie edukacji w szkole podstawowej, około trzeciej lub czwartej klasy. Dołączyła wtedy do nas jako nowy uczeń, bo akurat przeprowadziła się tutaj z rodzicami. Na szczęście jej rodzina nie należała do jednej z tych, które przeprowadzają się raz na rok czy dwa, bo jeden z rodziców znajduje gdzieś nową pracę. W ich przypadku dostali mieszkanie ze spadku po zmarłym dziadku, przenieśli się do niego, a poprzednie mieszkanie sprzedali. A przynajmniej tak wytłumaczyła mi to kiedyś prostymi, dziecinnymi słowami. Potem już o to nie pytałem, a ona nie podejmowała tego tematu. Jakbyśmy nieświadomie zawarli jakiś pakt milczenia.
Akurat się tak złożyło, że z całej klasy to ja mieszkałem najbliżej jej. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, skręcić w lewo, a następnie iść prosto przez jakieś dwieście metrów. Także z tych oczywistych względów zawsze byłem pierwszym wyborem, jeśli trzeba było przepisać jakieś lekcje czy powtórzyć coś, czego akurat nie umiała. Mnie specjalnie to nie przeszkadzało. Może nie byłem najlepszym uczniem w szkole, ale zawsze na spokojnie udawało mi się wyciągać głównie czwórki i piątki. Z miłą chęcią wziąłem pod swoje skrzydła nieco słabszą, ale za to pracowitą Patrycję. A, że w dodatku była chorowita i często nie pojawiała się w szkole, średnio dwa albo trzy razy w miesiącu zapraszałem ją do mnie, by wspólnie nadrobić materiał. Nam obu pasował taki układ. Rodzicom naszej dwójki raczej również; jak to zwykle bywa, szybko się polubili i czasami wpadali do siebie nawzajem, by (w przypadku matek) napić się razem wina i poplotkować, lub (w przypadku ojców), by wypić trochę piwa i obejrzeć jakiś mecz.
Patrycja nie mogła narzekać na brak znajomości w klasie. Dziewczyny pomogły się jej zaaklimatyzować i utworzyć z dwoma małą, zgraną grupkę. Z kolei chłopcy, mimo trzymania jej nieco na dystans (jak wszystkie osoby przeciwnej płci), też wcale nieźle się z nią dogadywali. Jednak mimo tego wszystkiego właśnie ze mną spędzała mnóstwo czasu. Zarówno w szkole, jak i poza nią. Siedzieliśmy koło siebie na wielu lekcjach, a po nich wracaliśmy razem do domów. Oprócz wpadania do mnie po lekcje przychodziła tak po prostu u mnie posiedzieć (lub, czasami to ja przychodziłem do niej). Wtedy głównie czytaliśmy, oglądaliśmy filmy i seriale oraz graliśmy w różne gry. Zarówno planszowe, jak i komputerowe. Od zawsze z lekkim utęsknieniem wspominam te spędzone razem chwile. Mimo tego, że często dołączali do nas nasi wspólni znajomi, to tylko we dwójkę bawiliśmy się najlepiej, czuliśmy się najswobodniej i najbardziej komfortowo.

Jak to zwykle bywało w szkole podstawowej i przyjaźniami między osobami przeciwnej płci, szybko zaczęto z nas żartować. Przezywali nas „parą" (często dodając na przodzie jakieś epitety, typu „urocza" albo „słodka"), uporczywie pytali się „kiedy ślub?" albo „jak się nazywają wasze dzieci?". Mnie zawsze strasznie to denerwowało, ale ona tylko cicho chichotała pod nosem. „Nie przejmuj się tym. W końcu im to przejdzie", mówiła, by jakoś mnie uspokoić. Zwykle po tych prostych słowach złość szybko mnie opuszczała. Miała jakiś szczególny dar uspokajania ludzi, a przynajmniej, mnie. Nie byłem pewny, jak działała na innych.
I, jak później się przekonaliśmy, miała sporo racji. Z nadejściem gimnazjum, a potem początku liceum, żartów na ten temat było coraz mniej. Nasi nowi znajomi najpewniej przywykli i dorośli do tego, by traktować naszą przyjaźń jako coś kompletnie normalnego i oczywistego, nie doszukując się w tym żadnych romantycznych podtekstów.

Ja jednak dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, co naprawdę do niej czuję. To było gdzieś w środku gimnazjum, gdy, niestety, nie mogliśmy spędzać ze sobą już tak samo wiele czasu, jak kiedyś. Oczywiście wychodziliśmy gdzieś w każdy weekend i często w środku tygodnia długo rozmawialiśmy przez telefon, to jednak nie było to samo. Prawdę mówiąc, siedząc wśród ludzi z nowej klasy, z utęsknieniem oczekiwałem kolejnej okazji, by zobaczyć jej twarz lub usłyszeć jej głos. To, co kiedyś było na wyciągnięcie ręki i stanowiło jeden z podstawowych elementów życia, w tamtych czasach stało się o wiele trudniejsze do zdobycia i rzadsze. Zacząłem bardziej doceniać każdą chwilę spędzoną w jej towarzystwie. Każde słowo, jakie wypowiadaliśmy, każdy gest i ruch, jakie wykonywaliśmy. Ciągle wracałem pamięcią do tych odległych, minionych, lepszych czasów, gdy wszystko było prostsze i mniej bolesne.
Myślę, że moją miłość do niej nosiłem w sobie długo, zanim zdałem sobie z tego sprawę. Wtedy byłem za młody, nie rozumiałem jeszcze do końca wszystkich zasad rządzących tym światem (a szczególnie tych rządzących relacjami międzyludzkimi) i nie umiałem ubrać w słowa tego, co czułem. O tak, umiejętność dobierania niektórych rzeczy w odpowiednie słowa od zawsze nie była moją mocną stroną. Nawet dzisiaj mam z tym problem, naprawdę. Problem, który ciągnie się od lat i którego pochodzenia mogę jedynie dociekać. Bo nawet kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że może faktycznie ją kocham (cokolwiek znaczy to dość skomplikowane i rozległe pojęcie), to dalej nie umiałem w jakiś rozsądny sposób przekazać jej tego do wiadomości. Zawsze kończyło się na półsłówkach, urywanych zdaniach, nerwowych uśmieszkach i próbach obróceni sytuacji w żart. I do dzisiaj żałuję, że któregoś słonecznego (w moich wizjach, w tak istotny dla nas obu dzień, deszcz zdecydowanie nie miał prawa padać) dnia nie stanąłem przed nią twarzą w twarz i wyznałem wszystkiego, co leżało mi na sercu i duszy. Kto wie, jak by zareagowała. Kiedy miałem dobry humor, wyobrażałem sobie, jak z czułością chwyta mnie za rękę i z pasją całuje. Ale gdy pozytywne nastawienie mi mijało (co często się zdarza), oczami wyobraźni widziałem, jak zniesmaczona i oburzona uderza mnie z całej siły w policzek, chcąc, żebym się od niej odwalił. Być może w tych obu wersjach jest coś z prawdy, a może dwie to kompletne fabrykacje i efekt mojego przewrażliwienia na tym punkcie. Nie wiem i, niestety, już nigdy nie poznam prawdziwej odpowiedzi na to pytanie.

Wakacje roku dwa tysiące dwunastego były dla mnie okresem, w którym musiałem uczestniczyć w rekordowo wysokiej liczbie pogrzebów. Jeden z nich był koci, ale drugi, niestety, całkowicie i realnie ludzki. Nieco zbyt realnie. Jego wspomnienie wciąż figuruje gdzieś na dnie mojej świadomości, dalej tak samo namacalny, prawdziwy i aktualny jak w dniu, w którym do niego doszło. Ale zanim do niego przejdziemy, zajmijmy się trzecim pogrzebem kota, który nastąpił w moim życiu. Jak się rzekło, zaczął on w nim zupełnie nowy epizod, rozdział, jakby parę razy nacisnął „enter" i przeszedł na czystą, idealnie pustą, gotową do wypełnienia tekstem kartkę.

Plamka, bo tak się wabiła, trafiła do nas jeszcze jako malutki kociak, dopiero co odciągnięty od łona kochającej matki. Znaleźliśmy ją przypadkiem. To nie była przemyślana i rozpatrzona ze wszystkich stron decyzja. Leżała w starym, materiałowym worku na ziemniaki na uboczu drogi. Miauczała głośno, zwinięta w ciasny kłębek, drżąc z zimna i strachu. Przygarnęliśmy ją do siebie niecały rok po śmierci Łatki. Nie mówiliśmy tego głośno, to jasne, ale wszyscy potrzebowaliśmy wypełnić czymś dziurę po jej odejściu. Minęło wystarczająco dużo czasu, by się z tego otrząsnąć i iść dalej. Dlatego właśnie z otwartymi ramionami przyjęliśmy Plamkę w nasze progi. Kto wie, co by było, gdybyśmy znaleźli ją wcześniej. Czy tak samo wylądowałaby u nas, czy raczej skończyłaby w schronisku na drugim końcu miasta?
Plamka była kotem wyjątkowo przyjaznym i rodzinnym. Bardzo szybko przywiązała się do każdego z nas, witając wracających do domu domowników przeciągłym, radosnym miauknięciem. Była jednak przy tym lekko ospała i leniwa. Od zabawy wolała spokojne wylegiwanie się i głaskanie, nigdy też nie zdarzało jej się polować na myszy lub bez pozwolenia wychodzić z domu. Była ostrożna, lekko strachliwa i niezwykle cierpliwa. Nigdy nie skarżyła się, gdy długo przebywaliśmy poza domem. Potrafiła sama sobie poradzić, spokojnie czekając na nasz powrót.
Jej imię wzięło się od dużej, przypominającej kształtem narysowane przez niezdarnego sześciolatka serce, białej plamy na jej lewym boku. Była cała w kolorze wyjątkowo jasnej kawy, do której ktoś wlał odrobinę za dużo mleka, a w tylko to jedno miejsce wkradł się nieskazitelnie biały kolor. Miała krótkie, przyjemne w dotyku futerko, które aż chciało się głaskać i miziać. Długo nie musieliśmy się głowić nad kwestią wyboru imienia. Matka, niosąc ją ostrożnie w ramionach, uprzednio owinąwszy w ciepły koc, powiedziała z uśmiechem „Patrzcie, jaką ma uroczą plamkę na boku!". Od tego momentu zaczęliśmy ją tak nazywać. Wydaje mi się, że przywykła do tego imienia. Gdy wymawialiśmy je w jej obecności, lekko zwracała pyszczek w naszą stronę i mrużyła oczy.

Jednak wracając powoli do tematu pogrzebów; jak wcześniej wspominałem, Plamka odeszła w wakacje dwa tysiące dwunastego roku. Byłem przy tym i widziałem wszystko na własne oczy. Umarła spokojną śmiercią jak Kluska. Zachorowała na nieznaną chorobę, a zanim zdążyliśmy wyłapać krytyczne objawy i jechać z nią do weterynarza, położyła się w cichym kącie naszego domu, by zasnąć już na zawsze. Po prostu zamknęła ociężałe ze zmęczenia i męczącej jej gorączki powieki tylko po to, by nigdy więcej już ich nie otworzyć. Ją też musiałem sam chować. To zaczynało być tradycją, niepisaną zasadą tego domu. Zaraz koło „Ściągać buty, zanim wejdziecie do kuchni" i „Klucze do śmietnika odwieszać zawsze na drugi, a nie na trzeci wieszak od wejścia" znajdowało się najpewniej „Grzebaniem zmarłych kotów zajmuje się syn". Złapałem łopatę, wykopałem dziurę i wrzuciłem do niej bezwładne, kocie zwłoki. Popatrzyłem chwilę na nie, odmawiając w myślach krótką modlitwę, jednocześnie myśląc "czy ja już tego nie przechodziłem?".

prochy szarpane przez wiatr  | szymon czardybon | ukończoneTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon