2. Świt

467 49 27
                                    

Jon już po kilkunastu minutach prób zaśnięcia stwierdził, że jednak jest głupi.

Przed powrotem do domu oddzwonił do Sally, od której dostał reprymendę z góry na dół, że nie dawał znaku życia przez kilka godzin. Kilka godzin? Aż tyle włuczył się po mieście? Zgrabnie przeprosił i opowiedział o wydarzeniach z tego wieczoru. Pominął fakt, dlaczego tamto zdarzenie tak go ruszyło, bo w końcu Sally, nawet jeśli znała go dobre ponad siedem lat, nie miała o niczym pojęcia. I chociaż pomimo tego był pewien, że nie uwierzyła, iż sam widok spadającego z wysokości chłopca miał na niego taki wpływ, wyraziła zrozumienie i troskę, a reprymenda na tym się skończyła.

Kiedy Jon wrócił do mieszkania wuja - obszernego zestawu jeszcze obszerniejszych i w dodatku niemal pustych pomieszczeń z wysokimi oknami i widokiem na New Yersey po drugiej stronie Hudson River - ledwo miał energię na przebranie się w piżamę.

Zdecydował, że tym razem nie weźmie tabletek. Nie uważał, aby zasłużył na szybki i spokojny sen. Albo właśnie miał nadzieję, że mimo wszystko w miarę szybko zaśnie, ale chwilę po tym, gdy się położył, poprzednia dawka lekarstw przestała całkiem działać. To w tym momencie uznał, że to bardzo idiotyczny pomysł na pokutę.

W jednej chwili docierało do niego wszystko; szelest liści za zamkniętym oknem, krople deszczu uderzające o wodę, szmer poruszających się na dachu gołębi.

Bardzo mocno zatęsknił za lekami.

Innym sposobem, jakiego się nauczył, żeby zapanować nad zmysłami, była medytacja, ale wyszła mu może ona z oczekiwanym skutkiem ze trzy razy w życiu, a w tej chwili był zbyt zmęczony, żeby choćby próbować.

Nie był pewien, jakim cudem i po jakim czasie, ale w końcu zasnął, jednak następnego dnia ledwo wyczołgał się z łóżka. Co ciekawe, nawet miał sen, a przy tym całkiem dobrze go zapamiętał. Obraz złotego medalionu z dziwnymi symbolami był żywy w jego myślach, nawet przy obecnym wyczerpaniu, podobnie jak czający się na niego lis i odległy, jakby wyciągnięty z innego snu wzór smoka.

Mocno musiał się skupić, aby odgonić te obrazy.

Tym razem nie zignorował tabletek.

Wziął najmniej dokładny prysznic w swoim życiu i przed wyjściem nawet nie dosuszył włosów, które lekko się skręcając, brązowymi kosmykami zawisnęły bez ładu przy jego twarzy, chociaż przedziałek biegnący przez środek jego głowy wyglądał na starannie ułożony.

Jon porwał swoją jeansową, podszywaną kurtkę i cudem dostał się do szkoły, bo ledwo pamiętał drogę, którą przeszedł.

Na lekcjach praktycznie nie kontaktował, a kiedy przyszło do historii, tylko oparł się na ręce i pozwalał wszystkim dźwiękom i obrazom bez ładu go otaczać. W pewnym momencie otoczenie zaczęło się rozmywać, a on, mimowolnie myśląc o rudym lisie, nawet nie walczył z sennością.

Przynajmniej do momentu aż jego głowa z impetem nie rąbnęła o ławkę. Otrzeźwił go wtedy od razu i dźwięk, i ból uderzenia. Wyprostował się momentalnie, ale cała klasa już zdążyła skupić na nim swoją uwagę.

- Panie Hardy! - wrzasnęła z oburzeniem nauczycielka o wychudzonej twarzy i strasznym, skrzekliwym głosie.

To dodatkowo ocuciło Jona, który rozmasowując pulsujące bólem czoło, spojrzał na nią ze skruchą.

Klasa jednak, w tym siedząca ławkę obok Sally, czerwona z powstrzymywanego chichotu, skręcała się z rozbawienia. No może poza kilkoma osobami, które teraz mierzyły Jonathana pogardliwymi spojrzeniami. Ale to nic nowego, w końcu byli w liceum.

Księga BestiiWhere stories live. Discover now