***

261 35 5
                                    

Obudził się w momencie, gdy Arthur wymamrotał w jego kierunku coś o herbacie. Przyzwyczaił się do zachcianek w środku nocy, więc zwyczajnie przekręcił się na drugi bok. Mieli zasypiać, czuł się zbyt wykończony po całym dniu konferencji przed wyborami, wykonywania poleceń szefa, a na dodatek gdzieś w połowie dnia zniknął jego awaryjny zapas coli, która miała w sobie niezbędny cukier oraz kofeinę. I była gazowana, to się liczyło.
Nie wiedział nawet kiedy wpadł w tej bajeczny stan między jawą a snem, gdzie powoli odpływał w ukochane ramiona snu, ale jednak nie było mu dane w nie wpaść z całą rozkoszą. Po mieszkaniu rozbiegł się szum, jedyny w swoim rodzaju, od gramofonu, który uwielbiał Arthur, a potem igła trafiła w odpowiednie miejsce i rozległa się muzyka.
Karen Souza i jej głos, który rozpoznałby wszędzie, sprawił, że musiał iść do jego źródła. I do Arthura, który go tym wołał.

Zegarek świecącymi cyframi wskazywał kilka minut przed drugą w nocy. Zwlekł się z łóżka, coraz bardziej przytomny i świadomy. Nie chciało mu się szukać okularów, więc w połowie na ślepo ruszył ku światłu — na całe szczęście — światłu kuchni. Na śmierć ze zmęczenia chyba było jeszcze za wcześnie.

Ciepłe światło lampy nad nimi raziło go w natychmiast zaszklone oczy, toteż z pomrukiem je zgasił. Przez okno wypadało tylko światło księżyca, który pełną tarczą oświetlał miasto. W mroku mógł dostrzec kontury ciała Anglika. Miękki szlafrok, związany luźno w pasie, rozczochrane włosy i ręce skrzyżowane na piersi, jak zawsze sygnalizujące niezadowolenie. On sam jak zwykle spał w koszulce z nadrukiem tarczy Kapitana Ameryki i bokserkach, i był z tego niebywale zadowolony.
Zbliżył się kilka sennych kroków, aż pomiędzy nimi nie zostały centymetry przestrzeni. Objął go szczelnie ramionami i przysunął jeszcze bliżej, nawet unosząc go kilka milimetrów.

— Wracjamy do łóżka — wychrypiał mu cicho do ucha i cmoknął lekko w szyję, by trochę przekonać Arthura.

— Zaraz — wyszeptał w odpowiedzi i rozplątał ręce, by mogły wpełznąć na kark Amerykanina. Przytrzymał go jeszcze chwilę przy sobie, by czuć zapach jego skóry, który kojarzył mu się z domem. Tak łagodny, a zarazem piżmowy. Zawsze wiązał go z nim i ich mieszkaniem. Bezpieczeństwem, gdy w końcu wpadł w jego ramiona, które, jak oaza, koiły każdy skołatany nerw. Miłością, która niszczyła, bariery, wznoszące się na nowo. Każda upadła.

Alfred cicho parsknął śmiechem i jeszcze raz go pocałował pod drugim uchem. Jego zmęczenie odeszło, ciężar na powiekach zniknął. Przewidywał, że rano tego pożałuje, lecz jeśli Arthur mówił "zaraz"... Jakże mógłby mu odmówić? Zamiast tego zdjął dłoń Anglika ze swojego karku, potarł zgrubienia blizn kciukiem i uniósł, prowadząc go do tańca.
Aksamitny głos piosenkarki zachęcał ich do powolnego tańca po podłodze kuchni, stwiając niespieszne kroki między plamami bladego, srebrnego światła, a mrokiem.
W pewnym momencie bezwiednie zaczął nucić kolejny kawałek, Creep, będącym jednym z jego ulubionych. Uśmiechnął się półgębkiem na słowa what the hell I'm doing here. Na dobrą sprawę on też nie wiedział. Jutro czekał go ogrom pracy, lecz postanowił powoli tańczyć do jazzu.
Alfred wolno nim obrócił w tańcu, po czym znowu wpadł w jego ramiona, zadowolony z własnego położenia. Uwielbiał z nim tańczyć, nawet zaspanym.

Amerykanin znowu ujął dłoń partnera i nachylił się, by wsunąć nos we włosy nad skronią. Przeszło mu przez myśl, jakim musi być szczęściarzem, że go ma. Swojego i tylko dla siebie Artura Kirklanda. Anglię.
Pod koniec piosenki, gdy pianino wydawało swoje ostatnie dźwięki obrócił miłość swojego życia i stanowczym ruchem do siebie przygarnął, odmiennie dla rozkosznego nastroju. Zielonooki głośno się roześmiał, szczerze i radośnie, na co Jones aż sapnął.
Za każdym razem brzmiało to cudownie i niezwykle. I za każdym razem czuł się jak wtedy, gdy pierwszy raz doprowadził go do beztroskiego śmiechu. Oczy Anglika błyszczały jak najdroższe kamienie szlachetne, ale o ile one miały swoją cenę, to ten widok był dla niego bezcenny. Gdy w kącikach oczu pojawiały się kurze łapki, gdy usta rozciągały się w uśmiechu, a oczy się przymykały. Wtedy stał całkiem oniemiały i oczarowany. I czuł, jakim naprawdę był szczęściarzem, tuląc w nocy, przy tańcu, cały swój angielski świat.

Creep [UsUk] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz