I

528 28 9
                                    

Deszcz nieubłaganie uderzał w wysokie, sięgające sufitu okna sprawiając, że pojedyncze krople spływały po gładkiej, przeszklonej powierzchni zamazując cały krajobraz skąpanego w mroku nocy miasta po drugiej stronie. Żółtawe światła ulicznych latarni przypominały teraz niewielkie, jaśniejące kropki, podobnie jak i reflektory jadących powoli samochodów, niespiesznie przemierzających drogę wśród stale rosnących kałuż. Prócz dudnienia w okna, wokół panowała cisza, kiedy to nawet klimatyzacja pozostawała wyłączona o tak późnej godzinie i chociaż już od bardzo długiego czasu wpatrywałam się we własne, zniekształcone odbicie w szybie, myślami byłam daleko stąd, poza swoim niewielkim, minimalistycznie urządzonym biurem, poza przeszklonym wieżowcem w sercu Londynu, w którym mieściła się redakcja Funtom Facts i przede wszystkim poza czasem i rzeczywistością, błądząc w niekończącym się strumieniu własnych myśli i obaw.

Dyskretne, choć stanowcze chrząknięcie dobiegające zza moich pleców sprawiło, że gwałtownie zerknęłam przez ramię, obracając się przy tym na obrotowym krześle i patrząc prosto na stojącego w progu biura mężczyznę, którego nigdy nie spodziewałabym się tutaj zobaczyć.

— Dobry wieczór — powiedział uprzejmie, posyłając mi pełen politowania uśmiech, najwidoczniej nawet w tak mdłym świetle jakie rzucała biurowa lampka dostrzegając moje głębokie cienie pod oczami. — Pukałem — dodał przepraszająco, wskazując na uchylone drzwi.

— Nie słyszałam, wybacz — odparłam, dopiero wtedy zauważając, jak bardzo zachrypnięty był mój głos oraz jak zaschło mi w gardle. — Nie spodziewałam się, że ktoś jeszcze tutaj jest o tej porze.

Elektryczny zegarek na pobliskim regale wskazywał jedenastą dwadzieścia trzy.

— Miałem do dokończenia kilka spraw. — Nieznacznie wzruszył ramionami. — Wychodząc zobaczyłem światło dobiegające z twojego biura i pomyślałem, że sprawdzę czy wszystko w porządku.

Poczułam się tak, jakby ktoś wylał na moją twarz wiadro gipsu i pozwolił mu zastygnąć, nie byłam bowiem w stanie wymusić nawet uprzejmego uśmiechu i mogłam tylko mieć nadzieję, że przez swój podły nastrój nie powiem niczego, czego mogłabym później żałować. Ostatecznie przecież, nic nie było w porządku.

Minęły dopiero trzy tygodnie od czasu zaginięcia Ann, a wszyscy wokół coraz bardziej zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nigdy nie pracowała razem z nami, nigdy nie dzieliła sąsiedniego biura, nigdy nie pomagała nikomu w pracy, nigdy nie wybrała się z nami na piwo. Przywodziło mi to na myśl pewien rodzaj okrutnego wymazania z pamięci, wykreślenia z przeszłości tego, co niekomfortowe i udawanie, że nic się nie zmieniło, a świat w dalszym ciągu brnął naprzód, podczas gdy Ann Dortwood nigdy nie istniała. Najgorsze było jednak to, że większość pracowników redakcji zdawała się z pełną świadomością postawić na niej krzyżyk, pewna, że skoro policja nie wpadła na żaden trop odnośnie tego, co mogłoby ją spotkać, to najpewniej była ona już martwa i dalsze poszukiwania i tak nie mogły przynieść żadnych rezultatów.

Niekiedy odnosiłam wrażenie, że w przerwach pomiędzy pracą byłam jedyną, która od czasu do czasu zaglądała przez szybę do jej biura, tak jakbym spodziewała się ją tam zastać, zastanawiając się, co też strasznego mogło ją spotkać.

— Wpadniesz w pracoholizm — skwitowałam tylko, dopiero wtedy zauważając, że w dalszym ciągu trzymałam palce kurczowo zaciśnięte na tekturowym pudełku, w którym zgromadzone zostały wszystkie bibeloty z biurka Ann.

— To nie ja siedziałbym tutaj przez całą noc, gdyby nie interwencja z zewnątrz — zaśmiał się ciepło, bez krztyny złośliwości i podszedł do mnie, by zabrać karton z moich kolan i odstawić go z powrotem na biurko.

Kuroshitsuji | PandemoniumWo Geschichten leben. Entdecke jetzt