5. Tea House

2K 169 37
                                    

Dzielnica, na szczęście, nie była zaludniona. Zaledwie parę osób przechadzało się wąskimi uliczkami, co chwilę znikając w losowych sklepach. Harry minął parę obściskującą się na pobliskiej ławce i poczuł, jak jego serce kurczy się boleśnie.

Był tak blisko, jednak coś mu mówiło, by teraz udać się w zupełnie inne miejsce niż się teraz znajduje. Bez zastanowienia, wiedziony przeczuciem aportował się.

Sapnął z podziwu.
Z zewsząd otaczały go soczyście, zielone drzewa, pochylając swe korony ku ziemi, przysłanej kolorowymi liśćmi. 

Dziwił go kolor liści na masywnych konarach, gdyż mimo jesieni były totalnym przeciwieństwem tych, które znajdowały się pod jego stopami. Były żywe, soczyste, we wszystkich odcieniach zieleni - tak lubianego przez niego koloru.

Rozejrzał się. Pod jedynym drzewem z żółtymi, prawie złotymi liśćmi stała ławka. Samotna, stara, jedyna w obrębie jego wzroku. 

Udał się w jej stronę, bacznie przyglądając się liściom pod jego stopami. Z lubością słuchał ich szumu i cichych śpiewów nielicznych ptaków. Dotarłszy do niej, zgarnął wierzchem dłoni pojedyncze listki i delikatnie, jakby bojąc się, że się rozleci, usiadł, wygodnie opierając plecy i rozprostowywując nogi, krzyżując je w kostkach. Zaciągnął się zapachem mokrych powietrza.

Zewsząd otaczały go drzewa, schodzące się w dwóch liniach, tworząc swego rodzaju tunel. U jego zwieńczeniu rozchodziła się świetlista polana, która z tak daleka, wydawała się obszerną, białą plamą. Harry wstał, ruszając w kierunku nowo zauważonej ścieżki pomiędzy dębami. Powoli, powłócząc nogami, przemieszczał się coraz bliżej celu. Co jakiś czas rozglądał się na boki, zastanawiając się, dlaczego trafił akurat tutaj.

Samo pojawienie się tu, nie miało dla niego większego sensu. Aportując się, kierował się głównie intuicją, mówiącą mu, że właśnie w tym miejscu, jest jego miejsce. Tu i o tym czasie. Kierował swoje kroki ku nieznanej jasności.

Nie idź w stronę światła — pomyślał, naśladując demoniczny głos i uśmiechnął się lekko.

Wepchnął zziębnięte dłonie do kieszeni długiego płaszcza. Transmutował pierwszy podniesiony liść w ciepły, wełniany szalik i owinął się nim aż po brodę.

Jesień nie trwała jeszcze długo, ale co jakiś czas powiewało zimnym wiatrem. Był coraz bliżej jasnego placu i nie mógł nic poradzić na rosnącą ekscytację. Irracjonalną, trzeba dodać. Prawie namacalnie mógł poczuć, że znajdzie tam coś, co pomoże mu go znaleźć. Przyśpieszył swój krok. 

Z uśmiechem przekroczył linię, dzielącą park od jasności. Światło i dźwięk uderzyły w niego gwałtownie. Przystanął, zasłaniając ręką oczy. Zamrugał parokrotnie, by odpędzić mroczki i przyzwyczaić się do światła. Po raz kolejny tego dnia sapnął zaskoczony.

Znajdował się pośrodku szerokiego chodnika. Kawałek dalej znajdowała się zatłoczona ulica. Stał tak jeszcze przez chwilę, dopóki nie został potrącony przez starszą panią, śpieszącą za swoim kotem. Rozejrzał się. Ze zdziwieniem zauważył, że w miejscu, z którego przyszedł był płot, a nie park. Zieleń jakby wyparowała zza niego. W obrębie jego wzroku nie znajdował się nawet samotny krzak.

Co tu, na Merlina, się dzieje?!

Jego uwagę przykuł mały, kolorowy szyld. Przechylił głowę na bok, by ułatwić sobie przeczytanie pochyłego pisma.

Herbaciarnia

Zmarszczył brwi. Nazwa, tak pospolita, wydała mu się dziwnie znajoma. Kolory, czcionka... Wszystko. Przeczytał ją jeszcze raz i zamrugał. Poczuł, jak ktoś na niego wpada. Otoczył go intensywny zapach cynamonu. Przed upadkiem usłyszał jeszcze czyjś krzyk. Wydawał się należeć do kogoś, kogo zna. Miał jego imię na języku i kiedy chciał je powiedzieć, zapadła ciemność.

I like me better when I'm with you | Drarry ✔️Waar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu