VI

1.4K 133 220
                                    

Ogień, myślał tępo Taurys. Pradawny wynalazek. Najlepszy przyjaciel człowieka. I jego największy wróg.

(Wilno stojące w płomieniach… Dym.)

Dym zdradziłby natychmiast niepowołanemu oku, że ta ruina jest przez kogoś zamieszkana. A na to nie mogli sobie pozwolić, za nic w świecie.

Ale w pokoju z wygaszonym kominkiem bardzo prędko zaczynało się robić zimno. W nocy obaj szczękali zębami. Taurys z zimna nie potrafił zasnąć, a kiedy już na moment zapadał w sen, śnił mu się syberyjski wicher.

Nie, tak nie mogło być. Na pewno nie dłużej niż jedną noc, jeżeli chcieli przeżyć.

Feliks spał albo był nieprzytomny, i nie poruszył się ani razu, kiedy Taurys ostrożnie wsuwał się pod koce tuż obok niego. Nie zrobiłby tego, gdyby nie był doprowadzony do ostateczności — ale zachowanie ciepła było w tych warunkach ważniejsze niż strach czy obrzydzenie. Feliks był w dotyku mokry i ciepły jak zgnilizna.

Litwa zasnął obok niego niemal natychmiast.

*

— Pamiętasz coś?

Taurys siedział na ławie i patrzył na własne paznokcie (częściowo połamane, częściowo poobgryzane aż do krwi). Długo zajęło mu wyduszenie z siebie tego pytania; serce niemal wyrywało mu się z piersi, kiedy w końcu udało mu się wyartykułować dwa zachrypnięte słowa. A oczekiwanie na odpowiedź było jeszcze gorsze. I nie wiadomo, co było gorszą możliwością: to, że Feliks pamiętał, czy nie.

Polak patrzył na niego przytomnie. To nie była jeszcze norma, raczej pojedyncze chwile pomiędzy długimi godzinami bełkoczących koszmarów, ale przynajmniej się zdarzały. Przynajmniej nadal Taurysa rozpoznawał. Przynajmniej żył.

— Nie.

Serce Litwina na moment stanęło, a potem znów ruszyło ze zdwojoną szybkością, kiedy w zszarzałych oczach Feliksa odczytał prawdę.

Tak.

Czy te oczy zawsze były takie ciemne?, zastanawiał się mimowolnie Taurys. Czy nie miały kiedyś ciepłego koloru wiosennej trawy, ledwie kilku ciemniejszych plam wokół źrenicy? Czy może to jego wyobraźnia płatała mu figle, może czas zakłamał jego pamięć, wyostrzył zieloną barwę, podkolorował złoto włosów?

*

— Jest wojna. Ty zniknąłeś. Wszyscy byli pewni, że nie żyjesz. Byłeś w niewoli. Nie wiem, jak długo.

Feliks gapi się wzrokiem, który wywołuje na plecach Taurysa dreszcz.

— Ja walczyłem. Byłem na froncie. — Głęboki wdech. — Uciekłem. Jestem dezerterem.

Feliks zatyka nagle uszy i zaciska oczy.

— Ale nie, nie bój się! Jesteśmy tu bezpieczni. Jesteśmy w Polsce, to jest Polska… to jest Polska. Słyszysz? To jest Polska.

Feliks krzyczy, krzyczy, dopóki starcza mu powietrza w płucach, obejmuje się ramionami, wciska w oparcie kanapy.

Taurys powtarza jak mantrę, na tyle cicho, że słyszy to chyba tylko sam on jeden:

— Nie bój się, słyszysz? Wszystko już dobrze, nie musisz się bać. Nie musisz się bać, przysięgam, jesteś bezpieczny, nie musisz się bać.

*

Oddzierając kolejną kartkę z kalendarza, Litwa zorientował się, że minął miesiąc, od kiedy zamieszkali z Feliksem na tym odludziu. Czas płynął dziwnie w jego chorym umyśle; z jednej strony miał wrażenie, że spędził już nad pół-trupem Polski całe lata; z drugiej strony, że zaledwie tydzień. Minął miesiąc, ale w zasadzie co będzie dalej?, odważył się ostrożnie pomyśleć, pilnując się, by w tych rozważaniach nie zabrnąć za daleko. Ile czasu jeszcze będą mogli się ukrywać? Wieczność? Zdani na dobrą wolę ludzi ze wsi — ci zresztą, najwyraźniej powodowani ostrożnością, nie przesyłali nic od czasu ostatniej wiadomości (Taurys nie chciał myśleć o gorszej alternatywie). A jeśli Feliks nie wyzdrowieje? A jeśli wyzdrowieje?

Jeżeli front przesunie się dalej na zachód, myślał Taurys, w końcu ktoś nas znajdzie. A wtedy zginę. Jestem dezerterem. Zastrzelą mnie na miejscu.

Jeżeli front przesunie się na wschód, znajdą nas ci drudzy. A wtedy Feliks zginie. Oni nie wypuszczają swoich jeńców.

Żadnej drogi ucieczki. Tylko dom, wystygły kominek, koc i letarg.

*

Buciki chłopca z klaśnięciami odrywały się od rozmarzającej ziemi. Czapeczka niemal spadała mu z głowy. Biegł.

Był za mały i za słaby, aby poruszyć ciężką, zardzewiałą bramą. Bez wahania wspiął się na niski murek i skoczył.

Dopadł drzwi i uderzył w nie kilka razy pięścią, w ostatniej chwili przypominając sobie o zerwaniu czapki z głowy — tak, jak uczyła matka.

— Proszę pana… pan musi uciekać! — wykrzyknął głośno, ledwie w drzwiach ukazał się spłoszony, wychudzony mężczyzna. Rzeczywiście wyglądał jak upiór, zupełnie tak, jak powtarzał Piotrek. Ale chłopiec miał odpowiedzialne zadanie i nie mógł się za długo przyglądać.

— Szybko! — ponaglił. — Zaraz tutaj będą!

— Kt… kto? — zapytał głupio Upiór. — Posłuchaj, potrzebujemy lekarza...

— Oni! — wykrzyknął chłopiec. Nerwowo podskoczył na pięcie, obejrzał się za plecy, a potem czmychnął w bok, w zarośla. Miał poczucie dobrze wykonanej misji, choć nie była ona może taka ważna jak ta sprzed czterech miesięcy, ta z prawdziwym, najprawdziwszym karabinem.

*

Taurys nie działał w tamtej chwili świadomie. Feliks. Przychodzili zabrać mu Feliksa. To była jedyna jasna myśl, jedyna oczywistość w obecnej sytuacji. Z całą pewnością oni, kimkolwiek byli, ale to nie robiło żadnej różnicy, bo Litwa nie zamierzał pozwolić nikomu, absolutnie nikomu dotknąć Polaka, oni z całą pewnością właśnie po to przyszli.

Instynkt pierwszy: walczyć.

Ale to nie miało sensu, przetłumaczył rozsądek Litwina temu spłoszonemu zwierzątku, które przejęło aktualnie kontrolę nad jego ciałem. Był słaby, był tak słaby, że nie zdołałby pewnie nawet zatrzymać napastników w drzwiach. Przeszliby po nim jak po dywanie.

Instynkt drugi: uciekać.

Nie. To się nie uda.

Instynkt trzeci: ukryć się.

Nigdy więcej nie musisz się bać [LietPol]Where stories live. Discover now