I

2.6K 160 80
                                    

Polska nie obudził się ani tego, ani kolejnego, ani nawet trzeciego dnia. Toris nie pamiętał do końca, jak zdołał znieść te długie, ciemne godziny nużącej samotności - ukryty pod kocem, wpatrując się w okno, jakby pośród wirujących płatków śniegu miało się zjawić wybawienie. Po dwóch nocach spędzonych na twardym krześle, wypełnionych strachem i dotkliwą samotnością, był gotów błagać Boga o śmierć dla Feliksa, która uwolniłaby z tego miejsca ich oboje.

Zabierz go do siebie dziś w nocy, modlił się bezgłośnie, z nieruchomym wzrokiem utkwionym w blacie stołu. Po co dłużej to ciągnąć? On i tak nie przeżyje, a ja już dłużej nie mogę...

Ale nad ranem, kiedy zbierał całą swoją odwagę, by wstać i podejść do Feliksa na odległość dwóch kroków, on wciąż żył, a jego pierś unosiła się i opadała w tym samym powolnym, agonalnym rytmie.

Modlitwy Torisa z nocy na noc nie zostawały wysłuchane.

*

Nadszedł w końcu moment, w którym śnieg przestał padać. I zupełnie jakby zły żywioł blokował życie chorej personifikacji - Feliks otworzył tego dnia oczy, szary, matowy wzrok kierując ku skaczącym niestrudzenie w kominku płomieniom.

Patrzył w stronę światła.

Toris nie mógł się przemóc, by podejść do niego w tamtej chwili.Obawiał się każdego słowa, które mogłoby paść z ust Feliksa, jego wzroku, jego gniewu, każdego przejawu życia, tlącego się jeszcze w jego duszy, a którego przecież nie powinno tam być. Jednocześnie jego bezgłośna modlitwa przybrała na sile - Boże, pozwól umrzeć nam obu. Nie dawaj mi fałszywej nadziei. Nie każ mu dłużej cierpieć.

Tego dnia Toris nie zdołał nic przełknąć, nie zrobił nawet kroku w stronę dawnego przyjaciela. Chował zapłakaną twarz w oparciu krzesła, byle tylko nie widzieć, jak w szeroko otwartych oczach Polski odbija się ogień.

*

W nocy żywym ogniem płonęło całe jego ciało. Gorączka rzucała Feliksem na prawo i lewo, wykrzywiała bólem jego wynędzniałą twarz, wydzierała zachrypnięte jęki z suchego jak pieprz gardła. Dla Litwina te jęki brzmiały jak niekończący się krzyk, jak wycie pełne nieskończonego cierpienia - więc miotał się w jednym miejscu, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, szukając drogi ucieczki i zarazem obawiając się opuścić krąg światła. W rezultacie pot ciekł mu po plecach, jakby to jego męczyła gorączka, a chociaż miał ochotę wzywać pełnym głosem pomocy,zasłaniał tylko twarz rękoma, mocno, jakby chciał sobie wydrapać oczy - i łkał cicho niczym przerażone, bezradne dziecko.

*

O świcie na nowo umilkli obydwaj, tak samo jak wygasł ogień w kominku. Nadeszła cisza po burzy; na policzkach Torisa na pewno pozostały ślady łez, a Feliks, śpiący cicho w rozsypanej pościeli, miał jeszcze wciąż mokre włosy. Toris dotknął ich przypadkiem, kiedy przybliżył się lękliwie, by sprawdzić, czy gorączka wycieńczyła Polskę aż do śmierci - ale on żył uparcie i nieprzerwanie, jakby nić jego życia od samego początku była przynajmniej nylonową żyłką. Na Torisa opadł nagle kilkutonowy ładunek ssącego niepokoju - niepokoju o jutro, o pojutrze i o każdy dzień przyszłości, w której Feliks jednak będzie żył.

Czy każda noc będzie wtedy takim koszmarem?

Litwa poczuł, że jest u kresu swoich sił.

Narzucił kurtkę i na oślep wymacał klamkę.

Wyszedł.

*

Śnieg zasypał całą okolicę ponad metrową warstwą. Powietrze było mroźne i przyjemnie kłuło w płuca, kiedy Toris brał głębokie,rozedrgane oddechy, trochę jak ktoś, kto wynurzył się z basenu po przepłynięciu zbyt długiego dystansu jak na swoje wątłe siły. Już kilka sekund później przed oczami rozkwitły mu czarne plamy — przetlenienie, wyczerpanie, głód — i odnalazł się na plecach w zmarzniętym śniegu, z silnymi zawrotami głowy.

Ponad nim niebo było niebieskie, bez ani jednej chmury. Burza śnieżna zakończyła się bezpowrotnie. Pomimo wyraźnej walki ostatnich porywów zimy, czuć było w powietrzu nadchodzącą wiosnę.

Toris nie zdążył nawet usiąść, zanim stracił przytomność na śniegu, tuż przed wejściowymi drzwiami swojego nowego domu.

*

Tego wieczora dopuścił do głosu rozsądek. Rozsądek podpowiedział, by wziąć sobie przynajmniej kawałek bułki i łyk wody, a także by oprzeć się o ławę, blisko kominka, i zapaść w ciepły półsen, pachnący dymem, chlebem i chorobą. Ta ostatnia, lepka woń brała się pewnie z bezpośredniej obecności Feliksa - jego jasna głowa zwieszała się prawie tuż obok głowy Litwy. Pilnował się, by jej przypadkiem nie dotknąć, jednocześnie kołysząc się łagodnie w rytm uderzeń własnego serca, dopóki nie zmorzył go sen.

W środku nocy trzask palącego się drzewa wyrwał go wprawdzie z jego dziwnego letargu. Odwrócił wówczas głowę, by rozprostować zdrętwiały kark, a jego oczy napotkały bladozielone oczy Feliksa.

Nazajutrz zastanawiał się, czy to mógł być tylko sen.

*

Po tygodniu Litwa zaprzestał swych bezskutecznych modlitw. Bóg nie chciał jeszcze u siebie Feliksa, widać wolał wydłużać jego mękę w nieskończoność, a przy tym zmienić nerwy Torisa w strzępy. Teraz, kiedy chory na zmianę budził się i zasypiał, czasem nawet pięć razy podczas doby, Litwin nie mógł już dłużej wytrzymać tego całego oczekiwania. Spał w fotelu po drugiej stronie stołu, który odgradzał go od Feliksa jak ostatni bastion pomiędzy życiem a śmiercią. Kiedy spróbował go nakarmić, targnięty wyrzutem sumienia, podczas jednego z okresów przytomności Polski, okazało się że chory nie ma odruchu przełykania i Toris prędzej sam go zabije, niż zdoła mu pomóc. A tego nie potrafiłbym zrobić, przekonywał sam siebie, podtrzymując Feliksowi głowę i zarazem starając się go nie dotykać.

*

Kolejne dni następowały powoli, a Toris zmuszał się przynajmniej do śladowej aktywności. Długie godziny spędzane bezczynnie w pustym mieszkaniu były dla niego męką nie do opisania. Po raz pierwszy od lat znalazł się w sytuacji, w której nie miał nic pilnego do zrobienia, i nie potrafił sobie znaleźć miejsca w tym obcym domu, na obcej ziemi. Jedną z jego niewielu rozrywek stało się zmienianie kalendarza: oddzieranie każdego ranka cieniutkiej, zapisanej po polsku karteczki stało się prawie ceremonią, kiedy odliczał pełznące niemrawo dni. Feliks żył, jednak wykazywał nie więcej aktywności psychicznej i fizycznej niż stojąca w oknie, przywiędła już nieco paprotka. Już po trzech dniach Toris stwierdził, że łatwiej i przyjemniej jest pielęgnować paprotkę. Ona przynajmniej wykazywała choć odrobinę wdzięczności, odżywając i zieleniąc się, gdy tylko została otoczona opieką i miłością.

*

Te sprzeczne uczucia przyprawiały go niemalże o szaleństwo. Wszystko wokół go dusiło: wszechobecna cisza, dym z kominka, światło dnia i mrok nocy, a przede wszystkim nużąca samotność. Marzył, by wyjść przynajmniej na świeże powietrze, a jednocześnie wzbraniał się przed pozostawianiem Polski samego, zupełnie jakby bez nieustannej, milczącej obecności Taurysa mogło mu się stać coś złego. Siedział więc, od czasu do czasu tylko rzucając się do okna, żeby przypomnieć sobie samemu o istnieniu świata na zewnątrz i otrzeźwić się łykiem zimnego powietrza, wpadającego przez nieszczelną szybę.

I czekał na cokolwiek, co było im przeznaczone, a co nadchodziło uparcie powoli.

Nigdy więcej nie musisz się bać [LietPol]Where stories live. Discover now