Rozdział 9

53 3 0
                                    


            Zapach dobrze doprawionej pieczeni unosił się w powietrzu. Ciepło od kuchenki pełnej garnków roznosiło się po całym domu, a rumor śmiechów i rozmów tylko poprawiał rozgrzewającą atmosferę. Nie odzywałam się za dużo, a przynajmniej nie bez pytania. W ciszy i z rozwagą pomagałam Marcie w kuchni, czując się w tym pomieszczeniu najlepiej. W salonie zostałabym zasypana pytaniami, na które niekoniecznie chciałam odpowiadać. Gdybym została w pokoju gościnnym, wszyscy posądziliby mnie o bardzo kiepski stan psychiczny, a pomaganie przy stole w jadalni nie brzmiało na zachęcające, skoro zebrała się przy nim część rodziny ze strony cioci, której prawie w ogóle nie znałam.

- Znajdziesz, proszę, łyżkę do ziemniaków? Taka długa z ceramiczną rączką, w szufladzie. – Usłyszałam od brunetki w średnim wieku, która mieszała jedną z sałatek. Wytarła dłonie o zużyty, czerwony fartuch i spróbowała sosu z patelni obok.

- Nie wiedziałam, że puree ziemniaczane można jeść z tyloma dodatkami. – Zauważyłam, wtykając łyżkę w ziemniaczaną górę z masłem, śmietaną, mlekiem, podsmażonym boczkiem, tymiankiem, rozmarynem i sporą ilością pieprzu.

- Nie? To jakie jadłaś ziemniaki?

- Z masłem i szczypiorkiem, albo pietruszką. – Znalazłam też sztućce do nabierania sosu i mięsa, które znalazły się w tym samym naczyniu. – Wujek Adam nigdy ci nie mówił?

- Przyzwyczaił się chyba do tego, co ja gotuję, wiesz? Rzadko proponuje coś, co jedli z twoim tatą w Polsce. – Zdjęła z siebie fartuszek i poprawiła szarą ołówkową spódnicę. Idealnie podkreślała jej figurę, której na pewno zazdrościły sąsiadki. Martha była tą mamą, która po każdej ciąży od razu wędrowała na siłownię i starała się jak najszybciej wrócić do sylwetki początkowej. Udawało jej się to, a wuj co i rusz klepany był po ramionach przez znajomych, że znalazł sobie tak zadbaną żonę.

Na stole znalazły się wszystkie półmiski, goście i domownicy znaleźli swoje miejsca i usiedli, podglądając wszystko z błyskiem w oczach. Zostało mi przydzielone miejsce obok Marty siostry i jej narzeczonego, początkującego lekarza w szpitalu w Aurorze. Podobno zaproszona byłam na wesele, ale nie wiedziałam nawet, kiedy jest. Słówko szepnął mi wujek, gdy rozniosła się wieść o moich studiach w Nowym Jorku. Wydawało mi się, że był to bardziej akt współczucia niż faktyczna chęć świętowania ze mną – prawie ich nie znałam. Doceniałam jednak gest i nie krzywiłam się, gdy opowiadali o przygotowaniach. Niech się ludzie cieszą tym, co mają.

Rozglądałam się dookoła na roześmiane twarze członków rodziny. Przyglądali się smakołykom na talerzach, które mnie jednak nie interesowały tak bardzo. Nie mogłam wpasować się w kulturę półproduktów i gotowych dań, odpakowanych jedynie z folii i odmrożonych w kuchence mikrofalowej. Krew mnie zalewała, gdy musiałam iść po zakupy trzy przecznice dalej niż mój najbliższy supermarket – moją nadzieją na przetrwanie był Whole Foods, w którym przetworzone produkty stanowiły jedynie siedemdziesiąt, a nie sto, procent. Dwa razy droższy i z kolejkami w porze lunchu większymi, niż o ósmej pięćdziesiąt w Starbucksie przy gmachu głównym NYU.

Święto Dziękczynienia wiązało się z tym, że każdy musiał być za coś wdzięczny. Po kolei członkowie rodziny rozlewali swoje słowa zachwytu nad tym, co dobrego spotkało ich w życiu oraz na co mają nadzieję, co buduje ich siłę i wiarę w lepsze jutro. Wszystkie te słowa były wzniosłe i bardzo wzruszające, tylko mnie nie do końca przekonywały. Spoglądałam na życie zupełnie inaczej i jedyną myślą, która gnieździła się w mojej głowie było to, że ostatni raz jadłam tak obfity posiłek w licznym gronie, przygotowanym przez matkę, niewiele ponad rok wcześniej. Gardło miałam ściśnięte obserwując, jak dzieciaki oblizują się przed skosztowaniem ciasta dyniowego. I wiedziałam, że wszystkie oczy skierowane są w moją stronę, gdy wspólnie odmówiona została modlitwa i każdy miał swoją kolej przy wydeklamowaniu, za co jest się wdzięcznym.

TransatlantykWhere stories live. Discover now