IV cz. 2

153 25 4
                                    

Ten dzień skąpany był w rażącej bieli; puszystego śniegu i sukien, które młoda Garrett mierzyła od wielu długich godzin.

Jej wesele zbliżało się wielkimi krokami, jednak nie martwiła się tym.
Wręcz naiwnie szukała stroju na ostatnią chwilę.

Przynajmniej tak właśnie sądziła Allura, która wraz z Hunkiem i Keithem okupowała nieziemsko wygodne pufy w kolorze pudrowego fioletu.

Zatapiali się w nich, przyglądając się jak hawajska piękność chodzi od wieszaka do wieszaka, wybierając kolejną to suknię.

Milczeli, zmęczeni czekaniem i potakiwaniem w wyborach odcieni miękkich tkanin czy falban. Cisza jednak nie mogła trwać wiecznie, została przerwana przez Kogane. Oparł się on o ramię przyjaciela, a delikatny uśmiech niespodziewanie wykwitł na jego twarzy.

- Całkowicie teoretycznie... Myślicie, że by się zgodził? Im więcej o tym myślę, tym bardziej chcę go zaprosić, by mi towarzyszył. Boję się tylko, że źle to odbierze... i coś pójdzie nie tak.

Białowłosa powolnie skierowała na niego swoje spojrzenie, uważnie się przysłuchując.
Doskonale rozumiała jego obawy, jednak bawił ją jeden fakt. Przy ostatniej rozmowie z Latynosem, nieumyślnie napomniała o planach Keitha.

Trudno byłoby zapomnieć to zaskoczone spojrzenie, gdy usłyszał jej słowa. Ba, biedaczek aż zaczął kaszleć, o mało nie udławił się własnym posiłkiem.

Jednakże, gdy już się uspokoił i przełknął tę informację, zaczął swe urokliwe podchody.

Nieśmiało dopytywał o całą sprawę. Chciał się upewnić czy nie jest okrutnie nabierany i dociekał, czy Azjata naprawdę mógłby chcieć go za partnera.  A potem?

Z czasem przez głowę szatyna zaczęły przechodzić myśli czy to nie on mógłby wykonać pierwszy kroku i ułatwić to wszystko. W końcu wtedy miałby okazję poznać go lepiej, niż kiedykolwiek. Nareszcie zostałby dopuszczony poza tę chłodną skorupę. 

W końcu nie znosił Kogane i uwielbiał go jednocześnie, zwłaszcza po ich wspólnym wyjeździe. Spędzili ze sobą wiele lat, odbyli milion kłótni i cichych dni. Wyrabiali o sobie zdanie, które okazało się być pociesznie mylne. Powoli się do siebie przekonywali, wzajemnie skrywając ten fakt.

- Myślę, że zawsze warto jest zaryzykować, Keith. Co ci szkodzi? - Hunk pozwolił sobie zabrać głos w tej sprawie. Sam był już nieźle wtajemniczony w całą sytuację. Posiadał również niezwykły przyjacielski dar, był doskonałym obserwatorem i widział więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Jako pierwszy obstawiał, iż ta dwójka żywi do siebie jakiekolwiek ciepłe uczucia. Jak zwykle się nie mylił.

- Co mi szkodzi? Chociażby myśl, że wszystko się zmieni. To aż... Przerażające. - brunet odparł szybko i zadziwiająco spokojnie. Jakby już pogodził się z myślą, iż coś może nie wyjść.
Wahał się nieustannie, szamotał sam ze sobą i niechcianą niepewnością.
Był taki od zawsze - skreślał zbyt wiele, wolał się izolować. Byle nie ponieść porażki i zawodu. Tworzył niekończące się mury.
Chronił siebie samego, jednocześnie tracąc zbyt wiele. Raniąc, nie tylko siebie.

W końcu zaczął to zauważać, widział błędy w swoich poczynaniach czy zmęczonych spojrzeniach Allury. To napawało go strachem i popychało do działania. Jednak czy i tym razem było warto?

- To nie to samo, co zaproszenie kogoś obcego. Lance nie jest mi obojętny... Z-znaczy! - rozejrzał się niemal spłoszony, jakby sam obiekt ich rozmów mógł to usłyszeć. Przetarł twarz dłońmi i westchnął, zapadając się w miękkiej pufie. - Znamy się tyle lat. Aż trudno jest mi wrócić pamięcią do czasu, gdy nie było go w mojej codzienności. Nie umiem sobie tego wyobrazić. A takie zaproszenie może tyle zmienić. Co jeśli pomyśli, że... Mam jakieś zamiary? A jeśli mnie wyśmieje, zacznie unikać? Tyle może się stać, równie dobrze może zrobić się dziwnie, pewnie zerwiemy kontakt i...

Szczęśliwy wypadekWhere stories live. Discover now