18.

493 70 2
                                    

Samotność stała się moim największym wrogiem i najbliższym przyjacielem jednocześnie. Niszczyła mnie. Albo może to ja niszczyłam samą siebie. Mijały miesiące, a z każdym kolejnym czułam się coraz bardziej przytłoczona.

- Kurwa, co ja sobie robię - wydusiłam. Obraz miałam zamazany przez łzy, nie widziałam już, w jakim miejscu stawiałam kreskę. Nie czułam bólu, nie czułam krwi, świeżej, ściekającej z mojego nadgarstka, tak właściwie to nie czułam już nic, tak bardzo pragnęłam załagodzić swoje cierpienie, które nie dawało mi spokoju bez ani chwili wytchnienia.

Płakałam. Ta czynność stała się regularnym zajęciem mojego dnia, płakałam częściej niż w ogóle spałam.

- Przepraszam... - nie panowałam nad tym. W duchu pragnęłam, by ktoś mnie zatrzymał, by mnie uratował, by złapał za rękę, przytulił i zapewnił, że wszystko będzie dobrze, dokładnie tak, jak mówi się do małego dziecka. Ale byłam zdana wyłącznie na siebie, sam na sam z okruchami swojego połamanego serca. Zawyłam, widząc swoje żałosne odbicie w lustrze.

***

Rankiem zeszłam na dół, do kuchni. Usiadłam się przy stole i nasypałam sobie płatki do miski w niebiesko-czerwone pasy. Matka też tam była, ale zachowywałam się tak, jakbym w ogóle nie dostrzegała jej obecności.

- Ktoś próbował się do ciebie dodzwonić, Lauren - powiedziała, na co zmarszczyłam brwi.

- Co?

- Jakaś dziewczyna zadzwoniła na domowy numer o czwartej nad ranem. Chciała z tobą rozmawiać, więc powiedziałam, że oddzwonisz później.

- Kto to był? - zapytałam, starając się sprawiać wrażenie, jakby mnie to w ogóle nie obchodziło, mimo że w rzeczywistości aż skręcało się we mnie z ciekawości.

- Przedstawiła się jako Dinah Jane - odpowiedziała, a ja poczułam lekkie rozczarowanie. Miałam cichą nadzieję, że Camila się jeszcze kiedyś odezwie. Chociaż z Dinah też nie rozmawiałam od dłuższego czasu, więc sam fakt, że zadzwoniła, był dziwny.

Pobiegłam na górę i rzuciłam się do telefonu. Wybrałam numer dziewczyny i nacisnęłam na zieloną słuchawkę. Odebrała dopiero po czwartym sygnale.

- Lauren? - usłyszałam jej głos zza głośnika.

- Co się dzieje, Dinah?

- Nie chcę cię martwić, wiem, że już nie rozmawiacie...

- Mów, co się dzieje - przerwałam. Było jasne, o kogo jej chodziło.

- Z Camilą jest źle. Bardzo źle. My ją tracimy, Laur... - zaszlochała.

Nie odpowiedziałam. Nie odzywałam się przez parę minut, w milczeniu wsłuchiwałam się w płacz Dinah, żałując, że nie mogłam jej teraz przytulić.

- Nasze małe maleństwo, nasze Chancho... - gdy zawyła kolejny raz, wzdrygnęłam się. Zakończyłam połączenie, założyłam buty i wyszłam na zewnątrz.

***

Gdy tylko drzwi się otworzyły, Dinah rzuciła mi się na szyję. Pod wpływem jej uścisku zaczęłam ryczeć jak dziecko. Straciłam nad sobą kontrolę. Wyłam na całe gardło, najgłośniej, jak potrafiłam. Po kilku lub kilkunastu minutach, odsunęłam się od niej. Czas już nie miał dla mnie znaczenia. Pociągnęłam nosem, po czym oznajmiłam:

- Muszę ją zobaczyć.

Pokiwała głową.

- Lekarze przestali dawać jej kolejne dawki chemii. Jest tak słaba, że boją się, że mogłaby już nie wytrzymać - gdzieś w połowie zdania straciła panowanie nad swoim głosem.

- Jadę do niej. Teraz - obróciłam się i skierowałam w stronę wyjścia. Poczułam jeszcze, jak Dinah łapie mnie za rękę i lekko ją ściska.

- Trzymaj się, Lauren.

- Ty też, Dinah.

Tak szybko, jak się tu pojawiłam, tak szybko zniknęłam.

***

- Jak to, kurwa, nie możecie mnie wpuścić? - zawarczałam. Wejście do pokoju, w którym znajdowała się Camila torował lekarz, ubrany w zdecydowanie za luźny kitel.

- Przykro mi. Wejść może tylko najbliższa rodzina - rozłożył ręce.

Złapałam go za materiał koszulki i przygwoździłam do ściany.

- Posłuchaj mnie - potrząsnęłam nim. - Muszę ją zobaczyć. Muszę, kurwa, rozumiesz? Wpuść mnie.

Starał się nie okazywać strachu, ale w jego oczach dostrzegłam cień paniki.

- Jak już mówiłem, bardzo mi przykro, ale...

- Otwórz te jebane drzwi! - moja wolna ręka powędrowała na jego szyję. Twarz zrobiła mu się czerwona.

W ułamku sekundy poczułam gwałtowne szarpnięcie. Jęknęłam żałośnie, gdy mężczyzna o masywnej budowie ciała wykręcił mi nadgarstki, a później popchnął w kierunku wyjścia. Na początku próbowałam stawiać opór, ale nie byłam wystarczająco silna. Znów powróciło do mnie to uczucie słabości i bezsilności, którego tak bardzo nienawidziłam. Zaczęłam płakać, właściwie to łzy same skapywały mi z policzka.

- Pozwólcie mi ją zobaczyć. Proszę - szlochałam. - Proszę.

Mieliśmy już schodzić po schodach do drzwi, gdy na naszej drodze stanęła Sinuhe Cabello.

- Lauren? - zdziwiła się. Dostrzegłam worki pod jej oczami.

- Pani Cabello, proszę... Muszę ją zobaczyć - powiedziałam błagalnie. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym kiwnęła głową.

- Zaprowadź ją do pokoju Camili Cabello. Jako rodzic zgadzam się, by mogła ją odwiedzić.

- Dobrze - ochroniarz puścił mnie, a ja nie czekając za nim, pobiegłam przez cały oddział do mojego słońca.

Była w fatalnym stanie. Leżała z zamkniętymi oczami, przykryta białą pościelą aż pod samą brodę. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że jej twarz zrobiła się sina, oczy miała opuchnięte, a czerwona chusta leżała porzucona sama sobie pod łóżkiem. Nie byłam pewna, czy spała. Pogładziłam ją po kościstej twarzy.

- Skarbie... - głos mi się załamywał. Na skutek mojego dotyku obróciła głowę w moją stronę, ale oczy wciąż pozostawały zamknięte.

- Chcę spać, mamo - mruknęła ledwie zrozumiale.

- To ja, słońce. Lauren - z całej siły powstrzymywałam łzy i próbowałam się nie rozkleić.

- Lolo? - otworzyła oczy. Nie było już w nich życia, została tylko pustka. Nawet jej czekoladowe tęczówki utraciły swój dawny kolor, teraz stały się po prostu najzwyczajniej w świecie brązowe. Zauważyłam, że oddech jej przyspieszył.

- Ćśś, kochanie - pod pościelą odnalazłam dłoń dziewczyny i ścisnęłam ją. - Jestem tutaj.

- Przepraszam, Lauren. Przepraszam, że cię zostawiam...

- Nie przepraszaj, malutka. Wiesz, że cię kocham, prawda? - łzy cisnęły mi się do oczu. - Nawet na minutę nie przestałam.

- Tak bardzo za tobą tęskniłam, Lo - wyszeptała. Zauważyłam, że coś siedzi na jej twarzy. To był niezmiennie ten sam niebieski motyl, który po chwili rozłożył skrzydła. Gdy zamrugałam oczami, już go nie było.

- Tak cholernie mocno - dodałam. - I zawsze będę.

Mogłabym siedzieć z nią jeszcze przez całą noc, gdyby nie pielęgniarka, która kazała mi wyjść i pozwolić jej odpoczywać. Nie potrafiłam opisać tego, co wtedy czułam. Byłam jednocześnie szczęśliwa, że znowu ujrzałam największe szczęście mojego życia. Czułam rozpacz, że je odzyskałam, ale w tym samym momencie traciłam. Nienawidziłam siebie za to, że nie zrobiłam czegoś szybciej. Z takim zamieszaniem w głowie nie zostało mi nic innego, jak tylko wrócić do domu.

Blue Butterfly (Camren)Dove le storie prendono vita. Scoprilo ora