6.

519 71 12
                                    

Początek sierpnia pachniał pastelami na skórze, miętowym, damskim szamponem do włosów, stronami w nowym szkicowniku i arbuzami.
Alan spędzał kolejne dni siedząc w parku, z głową Rozy na kolanach, czując zapach jej włosów, miękkiej, gorącej skóry i regularnego oddechu. Rysował drzewa, kwiaty, motyle, twarz przyjaciółki i ruchliwe figury obcych ludzi. Na ustach grały słodkie krople arbuzowego soku, spływając po brodzie i kapiąc na koszulkę. Pluli pestkami na odległość, farbowali języki lizakami i śpiewali stare piosenki The Rolling Stones. Było dobrze, kiedy śmiali się smakując słodyczy lata, muzyki, słońca, słonego potu nad górną wargą i własnego dotyku. Ich ciepłe, delikatne dłonie przepełnione lepkością owoców błądziły po ciałach, kiedy wtuleni w siebie wsłuchiwali się w lekkie bicie serca.

Początek sierpnia był świeżym oddechem, nowym istnieniem i doświadczeniem wśród wielu innych. Był dla tych dzieciaków tym, czego nigdy by się nie spodziewali – wtedy, połykając ślinę, miąższ arbuza i rozemocjonowane słowa.

Ławka pachniała rozgrzanym drewnem, a skóra Rozy kokosowym balsamem. Alan kręcił kosmyki jej włosów na palcach, czując słodki wiatr muskający jego policzki. Po parku chodziły osoby w przewiewnych ubraniach, z latem wplecionym w uśmiechy. Roza zapaliła papierosa, a Alan podświadomie zaciągnął się wydychanym przez nią dymem. Otoczyła go ciężka szarość, wsiąkając w ubrania i pod skórę.

– Podoba mi się ten chłopak. Ma słońce w oczach – powiedziała Roza, łącząc słowa z oddechem, a Alan poczuł swój uśmiech obok jej uśmiechu.

Na trawie, pod drzewem siedział drobny nastolatek, z ciemnymi odrostami odznaczającymi się na tle jasnych włosów. Kosmyki wpadały do jego pięknych, zielonych oczu uśmiechających się iskierkami znad okularów. Jego twarz wyglądała jak wykuta z marmuru, idealnie symetryczna z ostro zarysowaną szczęką i sporym nosem. Cerę miał błyszczącą złotem, ciepłą jak mleczna czekolada z bitą śmietaną i idealną jak satyna.

– Ma piękną twarz – zauważył Alan. – I chyba coś czyta. Szekspira.

– Pójdę do niego, dobrze? – zapytała Roza i nie czekając na odpowiedź wstała i ruszyła w kierunku drzewa.

Alan patrzył, jak Roza mówiła.
A mówiła dużo, szybko i w ten sposób, w jaki mówiła, gdy chciała zostać zaakceptowana. Uśmiechała się, sącząc z ust chłopca z jasnymi włosami każde słowo, każdy uśmiech i cały dar jego śmiechu. Poczęstowała go papierosem, a on zapalił, śmiejąc się i wypuszczając dym prosto w jej twarz. Alan widział ich przelotny dotyk, ich wzrok i był tak cholernie dumny z Rozy. Dała siebie drugiemu człowiekowi, tak po prostu, z zaufaniem, z cichym głosem szepczącym: „nie rób mi krzywdy”. Była dzielna. Wzięła chłopca za rękę i poprowadziła do Alana, a on szedł, uśmiechając się uśmiechem pełnym słońca.

– Hej, jestem Ignacy – powiedział tamten, wyciągając przed siebie dłoń.

– Alan, miło cię poznać – odpowiedział, odwzajemniając uścisk.

Ignacy świecił.
Był gwiazdą w swojej własnej konstelacji, a Alan czuł zapach stokrotek, świeżo skoszonej trawy i porannej rosy.

– Podobno jesteś artystą.

– Interesuję się sztuką – poprawił go Alan.

Nie chciał być nazywany artystą, będąc tylko chłopakiem ze szkicownikiem i akwarelami.

– Ignacy grał na fortepianie wtedy, w klubie jazzowym – wtrąciła Roza.

Serce Alana się zatrzymało, bo klub z muzyką jazzową, ze złotą tapetą i zapachem whiskey kojarzył mu się tylko z tamtą dziewczyną. Ona była wszystkim – miętowym papierosem, śpiewem, czarną sukienką i czystym pięknem w kurzu.

– Wiesz może kim była dziewczyna, która śpiewała z wami tamtego wieczoru?

– Jasne. To była moja przyjaciółka, Dalia.

– Długo się znacie?

Musiał zapytać.

– Od dzieciństwa. Nasi rodzice pracują razem od zawsze i są dobrymi znajomymi. Dalia jest ode mnie starsza o dwa lata, ale zachowuje się, jakby miała przynajmniej sześćdziesiątkę. Ona wszystko bierze strasznie na poważnie, jest bardzo wrażliwa, ale kocham ją taką. – Roześmiał się, zanim odpowiedział. – Ale nie tak, jak myślisz.

– Jej występ był... niesamowity. Jej głos poraża, ona ma nieprawdopodobny talent. Potrafiła mnie ponieść i pomóc uwierzyć w muzykę, w nią, w was. I uwierzyłem i przyrzekam, że gdyby tylko znów wystąpiła, uwierzyłbym na nowo.

– Jest genialna, ale ona sama nadal nie potrafi uwierzyć – dodał Ignacy, a Alan nie wiedział; nie miał prawa wiedzieć, że wkrótce ta sama dziewczyna złamie mu serce.

Ignacy był prawdziwym kochankiem muz. Gdy ktokolwiek patrzył na jego grę, czuł, że w chłopaku jest coś nieludzkiego. Zakochiwał się w jego muzyce, powoli smakując każdego dźwięku, delektując się pauzami pełnymi niewymownego napięcia. Blondyn tworzył dźwięki w taki sposób, że jego długie, smukłe palce pianisty niemal nie dotykały klawiszy, muskając je jedynie, niby składając każdej z nut obietnicę bez pokrycia. Raz po raz zgarniał z twarzy niesforne kosmyki włosów, aby te znowu wylądowały za szkłami jego okularów. Był grą, był muzyką, był zapełnieniem przestrzeni między człowiekiem a oddechem. Nosił kwiaty we włosach i na sercu, śmiejąc się z głupich żartów i całując nowo poznanych ludzi. Obdarzał wszystkich pewną formą miłości, którą on sam uważał za właściwą.
I może dlatego, może z innego powodu – a były ich miliony – Alan i Roza zaakceptowali jego, jego kwiaty, czułość, dotyk, zapach, obecność i łzy.

Nawet one wyglądały jak marzenia.

Dalia ✓Où les histoires vivent. Découvrez maintenant