Rozdział 2

200 52 57
                                    

Pierwszego września audytorium Saint Maria wypełniło się młodzieżą w czerwonych marynarkach z charakterystycznym haftem na plecach. Białe skrzydła wykończone lśniącą nicią migotały w świetle mosiężnych żyrandoli tak intensywnie, iż miało się wrażenie, że lada chwila poderwą uczniów do lotu. I choć w pomieszczeniu panował straszny zaduch, nikt nie zdjął bawełnianego okrycia, ponieważ symbolizowało przynależność do elitarnego grona Aniołów. Dziewczęta w białych bluzkach, czarnych plisowanych spódnicach do kolan i butach na płaskim obcasie oraz chłopcy w białych koszulach, czerwonych krawatach, czarnych, prostych spodniach i lakierowanych oksfordkach. Wszyscy młodzi i podekscytowani, większość zepsuta i niezwykle bogata, nieliczni z broszką w kształcie lilii wpiętą w klapę blezera; oczekiwali, aż dyrektor rozpocznie przemowę.

Julian, razem z pozostałymi pierwszoklasistami, siedział w środkowym rzędzie, skąd dysponował świetnym widokiem na całą aulę. Kolumnę po jego prawej zajmowali uczniowie drugiej klasy, do których by teraz należał, gdyby nie zawalił ostatniego roku gimnazjum, lewą wyrośnięci trzecioroczniacy. Na podwyższeniu, kawałek za mównicą, usadowiono dziewięcioro nauczycieli. Jeden z nich, mężczyzna o czarnych włosach, trwał w całkowitym bezruchu, obserwując zebrany tłum przez okulary przeciwsłoneczne typu lenonki. W jego postawie oraz szlachetnej, zbolałej twarzy kryło się coś wyjątkowo bajronicznego, jakby nie mógł zaznać spokoju i odnaleźć ukojenia w doczesnym świecie.

Julian zmarszczył czoło, zastanawiając się, o co chodzi z tymi okularami. Wpadające świetlikiem promienie słoneczne raziły, ale nie aż tak, żeby musieć chronić przed nimi wzrok. Czemu więc je nosił? Dla ozdoby? Jako element ubioru? A może... Z zamyślenia nad tą błahostką wyrwał go skrzekliwy głos Farnese'a.

– Witajcie, moi najdrożsi Aniołowie! – pozdrowił ich wesoło. – Niektórzy z was mnie znają, inni nie. Nazywam się Edward Farnese i jestem dyrektorem tej...

– Zacnej placówki – zawtórował szeptem Julian, mając przed oczami purpurową ze złości Margot.

– Kiedy Gabriel Angelo zakładał Liceum Przenajświętszej Marii Panny, przyświecał mu jeden cel: stworzyć miejsce prominentne, będące azylem dla ciała i duszy. Szkołę szanującą tradycje, ale podążającą za nowoczesnością, której wykładowcy pomogą uczniom w samorozwoju i przygotują ich do świadomego podejmowania decyzji w dorosłym życiu. Jak widać – starzec rozpostarł ręce, wypiął hardo pierś – odniósł sukces! Co więcej, w tym roku...

Nagle z przetwornika wydobył się przeraźliwy pisk i zebrani ściągnęli brwi w wymowny sposób.

– Chryste Panie, Benson, co ty wyprawiasz?! – Farnese spojrzał gniewnie w kąt, gdzie nad wzmacniaczem pochylał się drobny nastolatek. – Jestem w trakcie przemówienia!

– Przepraszam, panie dyrektorze! – wrzasnął nerwowo dźwiękowiec.

Mężczyzna jeszcze chwilę podejrzliwie na niego łypał, po czym znów przybrał pompatyczny ton:

– W tym roku obchodzimy sto dwudziestą piątą rocznicę założenia Saint Maria. Z tej okazji za miesiąc odwiedzi nas obecny właściciel szkoły i zarazem prawnuk jej założyciela, Gabriel Angelo Jr. Widzę, że ta wiadomość niezmiernie was cieszy, chyba nawet bardziej niż mnie, ale zachowajcie spokój!

Jedynym, co dostrzegał Julian, była frustracja. Temperatura już dawno przekroczyła trzydzieści kilka stopni, ubrania lepiły się do ciał, a suche powietrze dławiło gardła. W tych warunkach mógł ich uszczęśliwić tylko koniec apelu, jednak Farnese nie przestawał mówić. Z czasem jego słowa zlały się w przeciągły jazgot, a ogarnięty znużeniem Julian, zapadł się głębiej w fotel. Od przyjazdu do Angelfield, czyli blisko dwa dni, nie spał. Na nic zdawały się przepisane przez psychiatrę tabletki. Poluzowawszy krawat, odgiął głowę, zamknął oczy i powoli je otworzył. Audytorium opustoszało. Niebo za oknami przybrało ciemnofioletową barwę, a do szyb przylgnęła gęsta mgła. Światło lamp, choć wciąż tak samo intensywne, zmieniło odcień na chłodny błękit i zaczęło drgać.

ZjednoczenieWhere stories live. Discover now