23. Wszystkie rzepy

1.4K 55 33
                                    

    Dni mijają mi coraz bardziej aktywnie. Co jakiś czas ktoś mnie gdzieś grzecznie zanosi i mogę odpocząć od widoku czterech ścian mojej sypialni. Ostatnio, na przykład, pomagałam Wandzie robić ciastka. Siedziałam sobie na krześle przy kuchennym stole i mieszałam składniki w misce, a potem układałam jeszcze nie upieczone ciasteczka na blaszce i takie tam. Mogę robić wszystko, co nie wymaga chodzenia.
  Czasem siedzę sobie razem z wszystkimi salonie, a ostatnio nawet przemogłam się i znów wyszłam na ganek, gdzie obserwowałam jak Clint kosi trawnik przed domem i zastanawiałam się, czy wystarczająco śmiesznym pomysłem będzie podarowanie mu karteczki z 'Call my maybe'. Zrezygnowałam z tego pomysłu, bo nie miałam ani karteczki, ani długopisu, a aby je otrzymać musiałbym go o to poprosić, a wtedy żart diametralnie straciłby na śmieszności... 
  Oczywiście dość sporą częścią moich codziennych rozrywek są rozmowy z Buckym, lub w ogóle przebywanie z nim. Zazwyczaj przychodzi do mnie po południu lub po śniadaniu, w zależności od tego, co robi danego dnia i po prostu siada sobie w swoim fotelu.
  Czasem ja mu coś opowiadam, a czasem najzwyczajniej na świecie rozmawiamy wymieniając nasze poglądy na różne tematy.
  Gdy to on mówi, ja nie odpowiadam mu już jak psychiatra, ale jak przyjaciółka, lub znajoma. A to oznacza, że na przykład daje mu proste rady w stylu: zrób tak, alba broń Boże tego nie rób. Poza tym, czasem też go krytykuję, wprost, albo chwalę zupełnie bez ogródek. To znaczy, może trochę jest tych ogródek, ale takich przyjacielskich, a nie lekarskich. To trudne opisać te wszystkie różnice, bo są czasem bardzo subtelne, więc nie będę kombinować.
  Wciąż kontroluję i analizuję jego zachowanie. Ktoś powinien sprawdzać, czy nie dzieję się z nim nic złego. Czy mu się nie pogarsza. A jako, że mam do tego odpowiednie papiery i chcąc, nie chcąc spędzam z nim bardzo wiele czasu, to postanowiłam obserwować go pod kątem psychiatrycznym dla jego dobra.
  Wciąż zdarzają mu się odrobinę gorsze dni. Czasem jest bardziej milczący lub drażliwy. Kilka razy słyszałam jak krzyczał w czasie kłótni. Kilka słów, ale to wystarczy, żeby mnie zaniepokoić. Tym bardziej, że nie do końca wiedziała w jakim kontekście zostały one przez niego wypowiedziane. Na mnie nigdy nie podniósł głosu, ale to nie znaczy, że nie powinnam przejmować się tym, że krzyczy w obecności innych. Oczywiście każdemu zdarza się czasem wybuchnąć, ale on musi to bardziej kontrolować niż inni. Trzeba też zauważyć, że oni kłócą się właściwie na okrągło. Wszyscy. Nie słuchajcie Kapitana, on czasem też zaczyna się z kimś przekomarzać. Dość szybko się godzą, a większość tych kłótni jest na żarty, ale zdarzają się też takie poważniejsze.
  W wiecznym konflikcie pozostają Sam i James, ale nie potrafię rozwiązać tego problemu. Nakręcają się nawzajem, ale mimo wszystko, w razie potrzeby, sobie pomagają i podobno są świetnymi partnerami sparingowymi.
  Ale nie tym zaprzątać sobie teraz głowę. Bardziej interesuje mnie dzisiejsza wizyta lekarza wysłanego do nas przez Fury'ego. Podobno sam były dyrektor S.H.I.E.L.D. nie ma zamiaru sam nas odwiedzić, ale lekarz mi w zupełności wystarczy.
  Od wypadku minął już miesiąc i czternaście dni. Czyli w sumie czterdzieści pięć dni. Całe czterdzieści pięć dni, które przeżyłem tylko dzięki silnej woli i temu, że jednak posiadam jakąś tam wyobraźnię i dzięki temu nie zawsze się nudzę.
  Przez całe te czterdzieści pięć dni dostawałam leki od S.H.I.E.L.D.. Przez pierwsze dwa tygodnie przeciwbólowe, które nie sprawiały, że ból całkowicie znikał, ale był trochę mniej dokuczliwy, bo miałam go czuć. Miałam czuć, czy nie nadwyrężam się zbyt mocno i takie tam. Morfinę, która całkowicie kradła ból dostawałam, gdy byłam nieprzytomna. Poza tym przez cały ten czas, najpierw w kroplówce, potem w tabletkach, otrzymywałam i wciąż otrzymuję leki przyspieszające leczenie uszkodzonych tkanek. Kiedy Fury w końcu postanowi się do nas fatygować, to ucałuję go w oba policzki za to, co dla mnie zrobił. No bo, gdyby nie on, to wciąż leżałabym z nogą na wyciągu, a nie czekała na zdjęcie usztywnienia. A może i wyciąg nie byłby największym problemem. Większym byliby pewnie policjanci ustawieni przy drzwiach mojej sali w szpitalu, w którym musiałbym się znaleźć, żeby nie wykrwawić się na śmierć i kajdanki przytrzymujące moją rękę w odległości kilku centymetrów od łóżka, tak to też nie byłoby takie znowu przyjemne...
  Po obiedzie, który zjadłam razem ze wszystkimi w jadalni, przyjechał lekarz. Leżałam już wtedy grzecznie u siebie w sypialni z książką w rękach i czekałam za wyzwoleniem, jakie ma ze sobą przynieść.
  Miał do mnie przyjechać już tydzień temu, ALE Noemi nie była taka znowu grzeczna i trochę naderwała sobie ranę postrzałową. Na szczęście nie zerwałam szwów, ale poleciało troszeczkę krwi, więc z własnej winy opóźniłam wizytę lekarza, który stwierdził, że przyjedzie trochę później. No i dzisiaj jest to później
  — Dzień dobry, pani McNeill — przywitał się ze mna wysoki mężczyzna w garniturze wchodząc do mojej sypialni.
  Lekarz ma gęste wąsy, w których gdzieniegdzie prześwieca siwizna. Ma też gęste ciemne włosy i zaskakujący, przy tym bujnym owłosieniu, brak brwi. Nie wygląda to dobrze, jest dziwne i zastanawiające, ale mało mnie to obchodzi. Jest opcja, że uwolni mnie od usztywnienia na mojej nodze, więc mogłabym się nawet w nim za to zakochać.
  — Dzień dobry! — odpowiadam mężczyźnie z uśmiechem i podnoszę się wyżej na mojej górze poduszek.
  Za lekarzem do pokoju wchodzi Bucky z rękami założonymi na piersi i Wanda, a za nią jeszcze Clint.
  — Zabierzmy sie do roboty, prosze podnieść koszulkę — instrułuje mnie lekarz.
  Całe szczęście, że dorobiłam się bielizny...
  Szybko wykonuje jego polecenie i odsłaniam ranę na boku. Jest zaczerwieniona, ale już mniej niż na początku. Teraz czerwony jest tylko obszar przypominający koło o średnicy jakiś pięciu centymetrów. Opuchlizna też już prawie zeszła, więc moim zdaniem jest całkiem nieźle.
  Lekarz zakłada rękawiczki, a potem zaczyna dotykać blizny z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu podnosi się z miejsca i mówi o tym, że zdejmie mi szwy. Powstrzymuję się przed uśmiechaniem się jak głupi do sera i przybieram poważny wyraz twarzy adekwatny do tego, który gości na twarzy pana doktora.
  Mężczyzna podchodzi do torby z którą przyszedł i zabiera z niej mały piórnik z odpowiednimi narzędziami. Wyjmuje z niego kolejne metalowe przyrządy i siada na krańcu łóżka zabierając się do roboty.
  Nie jest to najprzyjemniejsze uczucie pod słońcem, ale jakoś się trzymam. Kilka razy syczę, gdy lekarz bardziej pociąga, którąś z nitek, ale ogólnie ograniczam się do grymasów bólu. Mówcie mi Rambo, czy coś. No dobra, jednak nie. Rambo wypalił sobie rany postrzałowe prochem strzelniczym. Ja po prostu nie krzyczę przy wyciąganiu szwów. Nawet nie umywał się do poziomu Rambo...
  — Teraz zajmiemy się nogą — mówi mój wybawca i znów kieruje się do torby. — Zrobię pani prześwietlenie — tłumaczy a ja ze zdziwieniem patrzę na urządzenie wielkości przeciętnego laptopa, o grubości jakiś dziesięciu centymetrów z rączkami znajdującymi się na jego krótszych bokach. Kilka na nim kilka przycisków, a potem zbliża się do mnie. — Prosze się nie ruszać — ostrzega, a ja dla pewności wstrzymuję jeszcze oddech. — Dobrze. — Rozlega się krótki trzask, a potem na ekranie urządzenia pojawia się zdjęcie rentgenowskie.
  Magia, po prostu magia. Nie musiałam kłaść się na zimnym stole pod ogromnym aparatem do robienia prześwietleń, zakładać na siebie ciężkiego stroju ochronnego i czekać, aż pani pielęgniarka schowa się w swoim schronie.
  Pstryk i już! Kocham nowoczesna technologię S.H.I.E.L.D. i kocham Nicolasa Furego, który mi to wszystko załatwia. W ogóle ostatnio ludzie z S.H.I.E.L.D. są dla mnie bardzo pomocni. Nie tylko Fury, ale też, chociażby, Fitz, o którego, swoja droga, trochę się martwię. Co jeśli powiążą moją współpracę z Team Cap z wizytą Leo u mnie w mieszkaniu. Może zrobić się nieprzyjemnie... A jeśli nas kiedyś złapią i zaczną bawić się ręką Bucky'ego i odkryją czyja to robota? Choć wydaje mi się, że akurat tą możliwość, Fitz brał pod uwagę, gdy zgodził się nam pomóc. Co nie zmienia faktu, że mi go szkoda i że się o niego martwię, i w ogóle to masakra. Choć ostatnio słyszałam w telewizji, że mają w S.H.I.E.L.D. jakieś zawieruchy ze sztuczną inteligencją, czy coś, więc mam nadzieję, że to wystarczająco odwróci ich uwagę ode mnie i że Fitzowi nie groż żadne konsekwencje ze względu na kolaborację z wrogiem, czyli za mną, albo że w ogóle nikt się nie domyślił.
  Ale teraz, Noemi, skup się na tym, co dzieje się teraz, a nie na oddalonym o dziesiątki kilometrów Leopoldzie Fitzie.
  Lekarz przygląda się zdjęciu, a potem pokazuje je mnie.
  — Kość zrosła się w całości. Może pani zdjąć usztywnienie, ale proszę uważać na bliznę, bo wciąż jest lekko zaogniona — tłumaczy zapisując coś na małej karteczce. — Jeśli chodzi o chodzenie, to może nie jeszcze dzisiaj, ale od czasu zdjęcia usztywnienia po dwóch dniach może pani zacząć stawać na tej nodze. Prędzej proszę trochę nią poruszać. Po uginać kilka razy w kolanie. Pokręcić stopą. Po prostu starać się ją rozruszać. Najlepiej zaraz po zdjęciu stelaża. Dopóki blizny nie zagoją się całkowicie powinna pani brać leki, które dostaje pani teraz. Proszę nie zakładać na nie żadnych opatrunków. Niech skóra oddycha, lepiej się wtedy goi. A jeśli chodzi o blizny, które pozostały po wyjęciu z pani ciała fragmentów drewna, przywiozłem pani maść, która powinna nieco je wygładzić i sprawić, że staną się mniej widoczne. — Mówiąc to podchodzi do swojej torby pakuje do niej podkładkę i wyciąga małe kartonowe pudełeczko, które kładzie na moim stoliku nocnym. — Tak, to było by chyba wszystko. Do widzenia.
  — Do widzenia i dziękuję — odpowiadam szybko i ze szczęściem wymalowanym na twarzy.
  Lekarz kłania mi się lekko i wychodzi. Potem słysze jeszcze dzwięk startującego quinjeta i już nie ma po nim śladu.
  Opuszczam koszulkę w dół i zabieram się za rozbieranie stelaża znajdującego się na mojej nodze.
  Nie idzie mi to zbyt sprawnie. Nie mogę dosięgnąć do wszystkich rzepów, ale za to tych z uda pozbyłam się już prawie wszystkich.
  Gdy mocuję się ze śrubą przy kolanie, do mojej sypialni wchodzi Bucky, który jeszcze przed chwilą odprowadzał razem z innymi mojego lekarza.
  — Pomogę ci — mówi spokojnie i podchodzi do łóżka.
  Siada na krańcu materaca i sprawnymi ruchami odpina kolejne rzepy i odkręca odpowiednie śrubki. Przyglądam się jego ruchom, aż po kilku chwilach, moja noga pozostaje całkiem naga. Mi zajęło by to pewnie dużo więcej czasu i wiązałoby się z wyginaniem na wszystkie strony... Kocham moją koordynację ruchową, zwłaszcza teraz.
  Z zadowoleniem zauważam, że wosk na którym byłam w Waszyngtonie u mojej ulubionej kosmetyczki, powstrzymał porost włosów na moich nogach dość skutecznie, bo jest na nich tylko lekki meszek. Nawet kosmetyczki są lepsze w Waszyngtonie. Cudowne miasto! No i oczywiście pieprzone Portland!
  Moje przemyślenia na temat depilacji, przerywa jednak dłoń Jamesa. Mężczyzna układa ją tuż nad moją kostką i przygląda się nagiej skórze której dotyka. Wztrzymuję oddechy, gdy zaczyna sunąc nią w górę. Jego dotyk jest tak przyjemnie ciepły, a ja mam wrażenie, że zostawia po sobie czerwony ślad ciepła na mojej chłodnej i bladej jak kartka papieru skórze.
  Oddycham szybciej, gdy dotyka mojego kolana i lekko je gładzi sam przypatrując się swoim ruchom.
  W końcu podnosi na mnie wzrok. Ma tak pociągającą twarz. Jego usta kuszą moje usta, które zaczynają się lekko i zupełnie mimowolnie rozchylać.
  Jego dłoń sunie wyżej i wyżej całkowicie pozbawiając mnie zdolności logicznego myślenia. Przygryzłam wargę, gdy czuję, jak dotyka wewnętrznej strony mojego uda, tylko kilka centymetrów nad końcem mojej bielizny. Kiedy zaciskam zęby na moich ustach, widzę jak jego wzrok ciemniej. Nachylam się bliżej niego wpatrując się w jego oczy z pragnieniem dorównującym człowiekowi, który spędził miesiąc na Saharze. Ale ja nie chcę wody, ja chcę jego. Pragnę go całą sobą. Tak mocno, że aż mnie to przeraża,
  Nie panuję nad swoim ciałem, pozwalam działać instynktom i pożądaniu, mając w dupie, co tak naprawdę robię.
  Po chwili, jego druga dłoń zakrada się pod moją koszulkę i dotyka nagiej skóry talii, wywołując gęsia skórkę, na całym moim ciele.
  — Noemi, chcesz jogurt jagodowy, czy... — Steven przerywa w pół słowa, gdy podchodzi do drzwi i nas zauważa.
  Szybko odkaszluje i odsuwam się od Bucky'ego najdalej, jak pozwala mi na to nasze obecne położenie. Szatyn posyła mi tylko krzywy uśmiech, który sprawia, że oddech zamiera mi w płucach. Cholera jasna, jak on to robi!
  — Jagodowy — odpowiadam, błagając swój głos, aby się nie załamał.
  Na szczęście udaje mi się to, a potem wielkimi oczami patrzę, jak Rogers wraca na korytarz i słucham jego oddalających się kroków.
  — Boli? — pyta nagle Bucky wyrywając mój umysł w dziwnego otępienia w jakim się znalazł, gdy tylko przestałam spoglądać w jego brązowe oczy.
  Potrząsam głową i odwracam wzrok od drzwi, w których jeszcze przed chwilą stał Rogers z dziwnym wyrazem twarzy.
  Nawet nie zauważyłam w którym momencie szatyn ujął moją nogę pod kolanem i zaczął ją podnosić, zmuszając moje zastane kolano do ruchu. Robi to bardzo powoli i delikatnie.
  — Odrobinę — odpowiadam szybko, a Bucky kiwa głową i zwalnia, ale nie przestaje.
  Z każdą chwilą boli coraz bardziej. Moje stawy i mięśnie są strasznie zastane, więc to w sumie nic dziwnego, że cierpię.
  Gdy syczę, James przestaje podnosić rękę, która trzyma wewnętrzną część mojego kolana i zaczyna powoli i ze spokojem je opuszczać.
  Nie wiem, co mam powiedzieć. Zazwyczaj zawsze znajduę jakiś temat, ale teraz po prostu obserwuję, co robi szatyn i co jakiś czas protestuję syknięciami bólu.
  Jeszcze kilkakrotnie powtarza tę samą czynność przy moim kolania, a potem przenosi sie do mojej stopy, która właściwie ginie w objęciach jego dużych dłoni. Kręci nią delikatnie najpierw w jedną, potem w drugą stronę, tak długo aż nie zaczną protestować. Potem uśmiecha się do mnie i pyta, czy chcę coś zjeść.
  — Tak, jasne — odpowiadam zachrypniętym głosem.
  Właśnie wtedy zdaję sobie sprawę, jak bardzo szeroko otwarte mam oczy. Jestem nieustannie zdziwiona od jakichś dwudziestu minut. Niezbyt przyjemne... I na pewno głupi wyglądające.
  Po chwili Bucky wychodzi z mojej sypialni, ale wraca do niej z tacą pełną jedzenia.
  Steven chyba zupełnie zapomniał o moim jagodowym jogurcie. Szkoda...
  Kilka następnych dni mija mi na kolejnych próbach rozruszania nogi, aż w końcu mogę zgiąć ją w kolanie tak, że łydką dotykam uda i nie czuję najmniejszego bólu. Po dwóch dniach, od zdjęcia usztywnienia, tak jak zalecił lekarz, po raz pierwszy staje na własne nogi.
  To znaczy tak niezupełnie samodzielnie, bo towarzyszy mi ramię Bucky'ego o które się opieram, ale nie zmniejsza to mojej dumy z postawienia kilkunastu kroków.
  Najpierw chodzę z Barnesem po moim pokoju, a potem mój własny ciepły i żywy balkonik zaprowadził mnie do salonu, gdzie trochę odpoczęłam i wróciłam już całkiem samodzielnie do swojej sypialni.
  Następne dni były już coraz lepsze. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu wzięłam samodzielny prysznic i poczułam się o całe niebo lepiej i doroślej.
  Jedyne co mi przeszkadza to moje coraz dłuższe włosy. Kiedy ma się zupełnie długie włosy, to półtorej miesiąca nie obcinania nie robi właściwie większej różnicy, ale przy długości jaką ja posiadam jest to całkiem sporo. Zauważając, że nie obcinałam ich zaraz przed wypadkiem, więc od ostatniej randki z maszynką mogły minąć nawet trzy miesiące. Naprawde tęsknie do maszynki do włosów, ale jeszcze nie mam na tyle sił i czasu by się za to zabrać.
  Po prawie tygodniu od zdjęcia usztywnienia, jestem już całkiem samodzielna.
  Teraz siedzę w salonie razem z Wandą i pijemy swoje kawy rozmawiając o wszystkim i o niczym.   Mam na sobie czarną sukienkę pożyczoną od Maximoff, która jest na mnie odrobinę za duża, bo wciąż jeszcze nie odzyskałam swojej wagi sprzed wypadku, ale idzie mi już coraz lepiej. Bose stopy podwinęłam pod siebie i teraz czekam, aż Wanda skończy swoją wypowiedź. Akurat opowiada mi o swoim bracie, którego niestety nie było dane mi poznać osobiście, ale dzięki rozmowom z Wandą czuję się tak, jakbym znała go całkiem dobrze. Poza tym ona potrzebuje opowiadać o nim komuś, bo odnoszę wrażenie, że jeszcze nie poradziła sobie w zupełności z tą, przecież ogromną stratą.
  Nagle do pomieszczenia wchodzi Sam z laptopem w rękach z którego płynie muzyka. Nawet nie wiem kiedy przyłącza się do nas Clint i zaczyna toczyć z Wilsonem bitwę o to, jaką piosenkę ma puścić. W końcu staję na jakimś kawałku z lat dziewięćdziesiątych, którego niestety nie znam za dobrze. To coś bardziej bluesowego, a ja w tamtych czasach miałam totalnego fioła na punkcie popu. Tak, w czasach Nirvany, Noemi katowała się popem... Ale co najśmieszniejsze, po tym, jak kończy się ostatnia piosenka, YouTube sam proponuje nam Britney Spears.
  Piszczę cicho i zaczynam śpiewać słowa 'Toxic' z przesadą wczuwając się w piosenkę, a potem odstawiam mój kubek z kawą i łapię Wandę za rękę z prośbą wypisaną w oczach.
 Dziewczyna śmieje się lekko i po chwili razem ze mną szleje na parkiecie, który stanowi kawałek wolnej podłogi pomiędzy kanapa a dużym stołem.
  Wyśpiewujemy kolejne słowa piosenki królowej popu i potrząsamy energicznie właściwie całymi swoimi ciałami. Dobrze wiem, że nie jest to najpiękniejszy taniec, ale mam to gdzieś.
  Akcent z jakim śpiewa Wanda, jest po prostu zabójczy! Dałabym się zabić, żeby taki posiadać, ale niestety, urodziłam się tutaj na miejscu i zawsze będę mówić i śpiewać piosenki Britney, jak native.
  — Gdy tylko skończy się to całe gówno — mówię, w przerwie między tekstem, mając na myśli uciekanie i chowanie się przed właściwie wszystkimi, — to zabieram Cię do jakiegoś klubu — kończę z całkiem poważna miną.
  — Oczywiście — odpowiada mi dziewczyna z zupełnie szczerym i szerokim uśmiechem na ustach.
  Po chwili jestem już zbyt zmęczona, a moje już prawie całkiem zagojone obrażenia dają o sobie jednak jeszcze znać. Więc siadam na kanapie, aby trochę odpocząć.
  Wtedy do salonu wchodzi Kapitan i widząc odchodzącą z naszego prowizorycznego parkietu Wandę, podchodzi do niej i prosi ją do tańca.
  W międzyczasie Clint znika w kuchni, a po chwili wraca z naręczem puszek piwa i kawą dla mnie, a potem siada obok mnie i razem zaczynamy obgadywać naszych tancerzy. Nie wiedziałam, że Sam tak dobrze radzi sobie z solówkami. Funduje nam mały pokaz tańca robota i ukazuje w uśmiechu wszystkie białe jak perełki zęby.
  Moją uwagę od tańca Wilsona, odwraca pojawiający się w drzwiach Bucky. Przez chwilę opiera się o framugę, a potem rusza w naszą stronę i siada obok mnie na kanapie bez słowa.
  Kiedy kończę swoją kawę z wdzięcznością zauważam, że bok już mnie nie boli i mogę od nowa oddychać regularnie. Moja kondycja już przedtem była słaba, ale tak długi czas spędzony w łóżku, sprawił, że chyba popełniła samobójstwo, albo stwierdziła, że już to wszystko serdecznie pierdoli i sobie spierdala. Nie wiem gdzie... Może do Teksasu, czy na inne zadupie.
  Clint wyciąga do mnie rękę, którą przyjmuję z szerokim uśmiechem i ruszam z nim w stronę pozostałych.
  — Sam ma cholernie zły gust muzyczny — zauważa Barton.
  — Całe szczęście uratowałeś nas od tych okropnych rapsów, swoją muzyką — odpowiadam z przekąsem, ale jednocześnie wiem, że w moich oczach zobaczył błysk.
  — Za to przez Rogersa, słuchamy Sinatry — odgryza się.
  Fakt, gdy tylko skończyła się następna piosenka po Toxic, Kapitan włączył jakąś playlistę pełną Franka i Elvisa.
  — Sinatra jest całkiem spoko — mówię i po chwili, nawet nie wiem jakim cudem, ląduje w ramionach Bucky'ego, kątem oka widząc uśmiechającego się lekko Bartona siadającego na kanapie z puszką piwa w ręce.
  — Hej — mówię do mojego nowego tancerza i pozwalam odchylić się lekko do tyłu na tyle, na ile pozwala mi, wciąż jeszcze odrobinę obolała po poprzednich wyczynach tanecznych, blizna na boku.
  — Dzień dobry, pani doktor — odpowiada mi z szelmowskim uśmiechem na tych idealnie wykrojonych ustach.
  — Już chyba zdążyli pozbawić mnie tego tytułu — odpowiadam.
  — Przecież masz dyplom ze swoim imieniem — mówi przyciągając mnie jeszcze bliżej swojej klatki piersiowej i oplatając mnie ciaśniej ramionami.
  Już wiem, na co leciały te wszystkie laski przed wojną. Bucky jest po prostu ge-nial-nym tancerzem!
  Jestem tak blisko niego, że moje nagie stopy prawie stykają się z czubkami jego ciemnych butów.
  — Mogą mnie pozbawić tego tytułu po tym, jak z wami uciekłam — tłumacze z krzywym uśmiechem na ustach.
  — Mnie wciąż nazywają sierżantem, więc tobie należy się tytuł doktora i nawet nie protestuj. —   Patrzy na mnie z udawaną powagą a potem pstryka mnie lekko w nos.
  Krzywię się na to, ale gdy melodia robi się jeszcze wolniejsza, układam głowę na jego ramieniu.
  Jest mi tak przyjemnie, że ta chwila mogłaby się nigdy nie kończyć. Po prostu trwać tak sobie w wieczność, nie mam nic przeciwko...

I'll help youOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz