Rozdział 14 MARATON

196 16 5
                                    


Kto przejmowałby się słowami starych? Kto poświęcałby im więcej czasu, niż ten potrzebny do powiedzenia "dzień dobry" i "do widzenia"? Żaden szanujący się mieszkaniec Kol. Tak robiłam i ja. Starsi służyli jedynie do pomocy przy jedzeniu. Byli jak przedmioty żyjące obok pędu codziennych obowiązków. Lecz w ostatnich dniach było inaczej. Zauważyłam coś więcej, niż tylko pozbawione uczuć przedmioty dookoła mnie.

Uniosłam spuchnięte od pocierania i czerwone od łez oczy już któryś raz tego dnia. Słońce nie zdążyło jeszcze wzejść na tyle wysoko, by oświetlić cały fort. Nie wiem, czy można było nazwać to dniem, ale nie byłam w stanie się nad tym zastanawiać. Moją głowę przepełniały jedynie słowa Siriam. Być może nie były prawdą, ale wszystkie elementy zaczęły do siebie pasować. Byłam tak zaślepiona chęcią zadowolenia całego klanu, że myślałam, iż to ze mną jest coś nie tak. Zawsze to ja byłam jakaś...inna, niepasująca do otoczenia. Nawet wyglądałam inaczej. Mieszkańcy Kol byli potężnie zbudowani, aczkolwiek niscy. Przypominali trochę trolle z wikińskich opowieści. Połowa z nich miała wręcz białe włosy, jedynie rodzina Bretta słynęła z posiadania ciemniejszych kosmyków. Przy moich rówieśnikach wyglądałam jak chudy kruk przy wielkich wilkach. Lecz teraz to wszystko było zbyt oczywiste, by było prawdą. Siriam musiała kłamać. Przecież nawet szamanka na Kol nie mogłaby tak po prostu zobaczyć przeszłość. Poczułam, jak moje ręce drżą, kiedy przypomniałam sobie wygląd tak znajomej wyspy - mojego jedynego domu. Nie opuściłam go w samolubnych celach, tymczasem w zamian dostawałam same negatywy.

Zobaczyłam zielone drzewa iglaste, rozciągające się wysoko ponad morze, piaszczysty grunt pod stopami i drewniane domy, tworzące okrąg. Potem usłyszałam śmiechy dzieci i twarz Bretta. Chciałam podejść do niego, wypowiedzieć jego imię, ale on szybko zniknął. Jego miejsce zajęła postać mojej matki. Uśmiechała się, jej skóra miała zdrowy kolor, a jej oczy lśniły w słońcu. W pierwszej chwili ucieszyłam się, gdy zobaczyłam ją całkiem zdrową, jednakże zaraz potem poczułam wściekłość. „Czemu mnie okłamałaś?" - chciałam krzyknąć, lecz zacisnęłam usta w wąską kreskę. Kiedy dotarło do mnie, że to dla niej starałam się przez całe życie być idealną, po raz kolejny chciałam się rozpłakać.

Dawno skończyły mi się łzy, ale przyniosło mi to raczej ulgę, niż dodatkowy smutek. Gorzki smak goryczy zaczął mieszać się z żółcią furii. Wzięłam wdech, by krzyknąć na obraz matki, lecz obraz momentalnie się rozmył. Zamiast tego ujrzałam wszystko w zimnym, szarym kolorze krat.

Bezsilność trzymała mnie w miejscu. Potrzebowałam samotności. Ale z drugiej strony tak bardzo zależało mi na kimś, komu mogę zaufać. Kimś, kto przeżył to samo, co ja.

***

Nic nie wydarzyło się do południa. Na dole rozlegał się miarowy stukot kopyt i kół oraz brzęczenie metalu. Byłam wyczerpana swoimi własnymi myślami. Zabierały mi sen z powiek. Nie mogłam wydusić z siebie słowa, chociaż bardzo potrzebowałam powiedzieć coś, cokolwiek. Siriam również straciła jakiekolwiek nadzieje, że kiedyś się do niej odezwę. Zacisnęłam mocno zęby, z nią również nie mogłam mieć nic wspólnego. Westchnęłam z bólu, jaki rozsadzał moją głowę. Mogłam wytłumaczyć to na wiele sposobów ― w końcu nic nie jadłam od wczoraj, ponadto byłam zmęczona, no i jeszcze ta noc... Ale ból serca zdawał się być silniejszy, niż jakikolwiek inny rodzaj bólu. Mimo to migrena nie pozwalała mi zrobić nic poza leżeniem. Za każdym razem, kiedy próbowałam wstać, ogarniały mnie zawroty głowy i potworne nudności. Pragnęłam albo umrzeć, albo uciec, choć tak naprawdę nie miałam dokąd iść.

Gdyby nie liczne odgłosy dochodzące z zewnątrz, panowałaby tu grobowa cisza. Jakby wszyscy więźniowie stali się kamiennymi posągami, martwymi w środku skorupkami. Nikt nie posiadał najmniejszej iskierki nadziei na wolność. Nie znałeś dnia ani godziny , w której strażnicy przyjdą w końcu po ciebie.

Więzy Krwi||JWSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz