Rozdział 4: Atlantyk

659 116 30
                                    

Szybko się przekonał, że przeprawa przez Atlantyk znacznie różni się od podróży przez spokojne morze Śródziemne. Od każdego marynarza wymagano zaangażowania i pracy na statku, a za niewykonanie obowiązków zaczęto stosować konkretne kary cielesne. Sam kapitan, niejaki signore Escalante, wprowadził surowy rygor, nie robiąc żadnych wyjątków wobec marynarzy – starzy czy młodzi, doświadczeni czy nowi – wszyscy musieli się stosować do reguł i zasad wyznaczonych przez kapitana, nie tolerującego braku dyscypliny.

Choć z samego początku Lovino przestał przychylnym okiem spoglądać na kapitana, to im dalej się oddalali od ziem Europy, tak tym bardziej przekonywał się, ten cały surowy rygor jest potrzebny i istotny do przetrwaniana na wodach Atlantyku. Silne wiatry i prądy znacznie różniły się od łagodnych warunków panujących na morzu Śródziemnym, a dało się to przede wszystkim odczuć w nagłych zmianach temperatury.

Noce stawały się chłodniejsze, przez co niektórzy z marynarzy wiedzących co ich będzie czekać zaczęli zakładać wełniane ubrania chroniące przed zimnem. Inni musieli skorzystać z inneg orozwiązania, smarując swoje w niektórych miejscach stare, obdarte płaszcze smołą, aby uchronić się od panującej wilgoci. Lovino przystał na to rozwiązanie z wielką niechęcią, gdyż płaszcz jaki posiadał dostał w prezencie od Diany Barraza, i z pewnością był najcenniejszym z ubrań jakiekolwiek na sobie nosił. Lecz to i tak mało dawało gdy statek dopadał burzliwy sztorm z nieustannie padającym deszczem, przez co ubrania niemal wszystkich stawały się mokre i przesiąknięte wodą, wiecznie niechcącą wyschnąć.

Mimo jednak panującego chłodu, wszyscy marynarze nieustannie woleli przebywać na pokładzie niż pod nim. Pomieszczenia nie wentylowano, a przez zaduch i wilgoć Lovino niejednokrotnie robiło się słabo i dłużej nie mógł wytrzymać przesiadywania pod pokładem, mimo że było pod nim znacznie cieplej niż na zewnątrz.

W takich warunkach dochodziło do niejednych utrudnień, w co wliczały się liczne sztormy i burze, niemiłosiernie kołyszące statek po kilkumetrowych falach, przez które okręt niestrudzenie brnął, dowodząc o swojej sprawności. Nawet jednak mimo to, że zawsze udawało się im przebrnąć przez nieprzyjazną pogodę, Lovino miał za każdym razem wrażenie, że jeszcze tej samej nocy zginie i nie przyjdzie zobaczyć mu się już z lądem. Wielokrotnie przeklinał siebie za swoją naiwność i ciekawość względem niekończących się oceanów, a na domiar złego Arthur przypominał mu nieustannie stare powiedzenie angielskich marynarzy, które młodzieniec zapamiętał sobie aż za dobrze.

Wszystko zmieniło się dopiero, gdy zbliżali się już do kresu ich podróży, a przynajmniej tak Lovino się wydawało, gdyż klimat znacznie się ocieplił. Dokuczliwy na wodach Atlantyku chłód zmienił się w tropikalne upały i niemiłosiernie prażące słońce. U wielu marynarzy zaczęły pojawiać się poparzenia i wypryski na skórze. Zaczęto nosić bandany z lęku przed udarem słonecznym, choć wielu i tak skarżyło się na bóle głowy, w tym Lovino.

Pewnego dnia, podczas gdy słońce wisiało wysoko w zenicie, nie ubłagalnie prażąc i utrudniając tym samym życie marynarzom, młodzieniec zaczął odczuwać zawroty głowy. Nie można było liczyć na wiatr, więc żeglarze musieli sami wziąć się do roboty i pod surowym okiem kapitana, wiosłować. Lovino również zagoniono do tej ciężkiej pracy, co ani trochę mu nie sprzyjało. 

Jego samopoczucie z godziny na godzinę coraz bardziej się pogarszało, zwłaszcza że od niemal tygodnia nie mieli żadnego postoju na wyspie czy w przyjaznym porcie, więc zapasy wody niebezpiecznie się kurczyły. Zawsze bawił go ten paradoks, że niemal cały czas spędzają na bezkresach wód, lecz o tym aby choć skosztować wody pitnej mógł już tylko pomarzyć. Nie mówiąc o głodzie, dokuczliwie i nieustannie dającym o sobie znać. Sprawiał, że myśli Lovino wędrowały do przesolonej zupy Alice, która teraz wydawała mu się najwspanialszą potrawą. Ile to już minęło odkąd ostatni raz ją jadł... ile też już czasu spędził na morzu, z dala od rodzinnej Italii...

Robiło mu się coraz słabiej i niemal czuł jak jego ciało osuwa się ku drewnianej podłodze. Wszyscy z całych sił wiosłowali, więc nikt nie pośpieszył młodemu Włochowi na pomoc. Zdziwiłby się zresztą, gdyby tak się stało. Nie budził uznania ani szacunku wśród swojej załogi, a zaledwie parę osób darzyło go jakąkolwiek sympatią.

Dlatego zamiast poczuć pomocną dłoń, usłyszał krzyk, który po części przywrócił go do przytomności. Gdy podniósł wzrok ujrzał przed sobą sylwetkę stojącego przed nim samego kapitana Escalante. Pech chciał, że z pewnością mężczyzna akurat robił obchód, sprawdzając jak pracują jego marynarze, a Lovino zrobiło się wtedy słabo.

- Co to za obijanie się na moim statku, panie Vargas? - mówił podniesionym, wyraźnie rozgniewanym głosem – Brać za robotę, jak reszta załogi!

- Kiedy ja...

- Mówię do roboty! - przerwał mu kapitan - A jak nie to wychłostać! Może wtedy zaczniesz pracować jak reszta.

Lovino pragnął ponownie zaprotestować, lecz nie miał już nawet na to siły. Zaschnięte gardło nie chciało przepuścić przez siebie żadnego dźwięku, co nie przeszło uwadze kwatermistrzowi. Widząc on jak kapitan zwrócił mu uwagę, przez pewien czas nie spuszczał z niego wzroku, więc gdy tylko zauważył, że ponownie nie pracuje jak reszta, natychmiast zaczął działać. Dawno nie przyszło mu nikogo karać, więc tym z większą radością szarpnął niestawiającego oporu młodzieńca za ramię i wywlókł na główny pokład.

Panował na nim jeszcze większy upał, a rozgrzane przez słońce deski przysporzyły Lovino jeszcze więcej cierpień. Jego niemal bezwładne ciało zostało przywiązane do masztu przez jednego z marynarzy z rozkazu kwatermistrza, a stara koszula rozdarta.

Zacisnął mocno dłonie na zniszczonym od soli morskiej sznurze, jednocześnie zamykając oczy. Nigdy nie dostał żadnej kary cielesnej, nawet wtedy gdy podczas służby u signore Costello zdarzyło mu się nie spełnić któregoś z rozkazu, lub od niechcenia wykonał zadaną mu pracę. Pod tym względem jego dawny pracodawca zawsze w oczach Lovino był widziany przychylnie, mimo swych licznych wad. Teraz jednak na morzu nie mógł liczyć na litość czy łaskę. Był zdany jedynie na siebie. 

Zaciskając zęby szykował się na pierwszy cios, który ku jego rosnącemu zdziwieniu nie nadchodził. Odważył się otworzyć wzrok, orientując się, że na pokładzie zbierają się marynarze. Wszyscy zabiegani nie zwrócili na niego większej odwagi, więc na pewno nieprzyszli aby być świadkami jego cierpienia, a może i śmierci.

- Statek, kapitanie! Statek na horyzoncie – usłyszał nagle, lekko obracając głowę.

- Jaka bandera? - pytał się kapitan żeglarza, wskazującego za lewą burtą żeglujący okręt, z odległości paru mil - Nasi to czy zaś ci przeklęci Anglicy?

 - To chyba... czarna! To czarna bandera!

Lament Nereidy || spamano AUजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें