Rozdział dwudziesty dziewiąty: Stracone wschody

454 50 5
                                    

👽GALE SONG - THE LUMINEERS👽

Godzina między szarością a pierwszym brzaskiem zawsze posiadała we wspomnieniach Sashy tę specjalną moc odpychania wszelkich strachów, złości i nerwów. Późnolipcowe słońce jeszcze nie wzeszło nad szwajcarskim pasmem Alp, ale jego światło już rozjaśniło granatowe niebo. Zdążyło nadać mu najpiękniejszy odcień, jaki osiągało w ciągu całej doby.

Dziewczyna przez chwilę stała po prostu pod prysznicem, wpatrując w pokaz kolorów, które zapewniało otwarte okno. Spędzili prawie miesiąc w Chateau de Regina, czekając na najdrobniejszy ruch ze strony Księcia. Potrzebowali wybadać sytuację, ale ich przeciwnik na pewno był teraz dużo ostrożniejszy.

Właściwie Korpusowi dobrze zrobiły trzy tygodnie poważnego stresu i stałej gotowości. Zbliżyło to ich do siebie. Nadal sobie dogryzali, nadal padały niewybredne żarciki, nadal najdrobniejsze potknięcie było głośno komentowane, ale wszyscy traktowali to jako przyjacielskie przytyki, niż groźne zaczepki.

I tak mijały im dni na ćwiczeniach, śmieszkach, wspólnych posiłkach, karnych okrążeniach wokół zamku, szkoleniach desantowych, próbnych alarmów... Jeden po drugim. Słońce wschodziło, przebiegało nieboskłon, czasem chowając się za chmurami, tylko po to, by zajść po drugiej stronie horyzontu. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, prawie miesiąc.

Byli tak zabiegani, że nie dostrzegali lata, które w pełni rozkwitło wokół nich. Sasha mogła usłyszeć pojedyncze ptasie głosy z lasu, co bardzo ją cieszyło. Skoro były zwierzęta, było pożywienie, a w takim razie równowaga była zachowana. Natura miała szansę się obronić.

Kolejne wschody słońc nie musiały koniecznie oświetlić postatomowej pustyni, jaką zrobili w Azji. Nie musiało ukazywać ich największej hańby. Nie musiało odsłaniać ich win.

Westchnęła, podchodząc do okna. Straciła tyle brzasków, zajęta tak nieistotnymi rzeczami, kiedy przecież nadal znajdowali się w czarnej, wydzierającej duszy otchłani i ich problem był niczym w porównaniu do jej ogromu i nieskończoności. A jednak dzień po dniu walczyli z własnymi demonami, tworząc coraz ciaśniejsze relacje. I tak mijały wschody i zachody, a oni byli zbyt zajęci, by dostrzec upływ czasu. Lato przemijało bezpowrotnie.

Lijowicz podniosła gwałtownie głowę, wpatrując się w okno przed sobą, ale nie widząc go. Liczyła te dni w głowie. I znowu. I znowu. Oraz znowu. Gdyby chociaż miała problem z liczbami, mogłaby wynik zrzucić na karb niedorozwinięcia matematycznego, ale bynajmniej to nie o to chodziło. Nie robiła błędów.

Zakręciła wodę jak najszybciej i wyszła z kabiny, ubierając się w pośpiechu. Zbiegając po schodach, wiedziała, że jeszcze przed śniadaniem Louisa zaglądała do laboratoriów, pilnując próbek. Każdego dnia doktor Lucky bawiła się we Frankeisteina, a od jakiegoś czasu pracowała w wolnych chwilach z Sashą nad w pełni bioniczną protezą dla Rogera. Tych wolnych chwil miały, co kot napłakał.

Rosjanka pchnęła drzwi, które z trzaskiem uderzyły o szafkę, na której zabrzęczało szkło z cennymi próbkami.

Od ścian odbił się ten dźwięk. Pokój był jeszcze pusty. Słońce przecież dopiero wschodziło. Zamek wciąż spał.

Dziewczyna westchnęła cicho i podeszła do interaktywnego stołu. Otworzyła kanały informacyjne zagrożonego zabezpieczenia, próbując przebić się przez zaporę przygotowaną przez Księcia. Nie mogła pojąć, czemu jeszcze nie udało jej się tego rozwiązać.

Korpus ZbawicielaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz