Zmuszam się do kontynuacji artykułu, który finalizuje akapit o powrocie Hockleya do pracy. ,,Muszę skupić się na dniu dzisiejszym, żeby wyprzeć z umysłu obrazy przeszłości''.  Wspomina też o tym, jak wstrząsnęła nim wieść o śmierci narzeczonej. Zdaję sobie sprawę, że DeWitt-Bukater faktycznie zginęła tej nocy i to jest wersja, którą zna Cal. 

Zgniatam gazetę w dłoni i z frustracją rzucam nią o ziemię. Nie wierzę w to, że Hockley ciągle oddycha - powinien być teraz we wraku na samym dnie oceanu i, słowo daję, gdybym tylko zobaczył go na oczy, natychmiast dałbym wyraz moim przemyśleniom.

W końcu staję na nogi i przeciągam się w porannym rozleniwieniu. Do fabryki wybieram się dopiero w poniedziałek, pytanie zatem brzmi: co zrobić z wolnym czasem, teraz, gdy znalazłem już pracę? Może to dobry moment na poszukanie dachu nad głową? Nie. Do tego potrzebne mi są pieniądze, czyli coś, czego nie mam.

Cholernie brakuję mi rysowania. Poza tym to niezły sposób na zarobek. Gdybym tylko znalazł kawałek papieru, na którym mógłbym szkicować... Śmiejąc się z własnej głupoty schylam się po gazetę, którą chwilę temu wyrzuciłem na bruk i prostuję w dłoniach liczne zagniecenia. Musi się nadać. Cóż, skoro mam płótno, pozostaje tylko kwestia ołówka.

Mogę po prostu zaczepić jakąś kelnerkę, poflirtować z nią i poprosić o pożyczenie mi go, prawda? Boże, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu najbliższej kawiarni, o które nietrudno w samym centrum miasta. Nowy Jork jest pełen takich miejsc, choć to nic w porównaniu z kafejkami w Paryżu. Tam na szkicowaniu spędzałem dnie i noce, nic w tym zresztą dziwnego, bo każdy paryski przechodzeń był chodzącą inspiracją. Beznadziejnie zakochałem się w tym mieście. Jestem pewien, że masz dość mojego gadania o Europie, ale niczego, prócz znalezienia Rose, nie pragnę tak jak zabrania jej za ocean, nawet, jeśli to on nas rozdzielił.

Myśl o Paryżu i pannie Dawson pochłania mnie tak bardzo, że omal nie dostaję zawału, gdy równie zagapiony mężczyzna wpada na mnie i wpycha pod koła pędzącego samochodu. W ostatniej chwili odzyskuję równowagę, czując, jak pot oblewa moje czoło.

- Boże, przepraszam! - słyszę po prawej.

- Ależ nic się nie stało - próbuję zachować spokój. - To ja pana nie zauważyłem. Przemyślenia mężczyzny mogą sprowadzić na niego śmierć, dosłownie.

- To prawda - przyznaje przechodzeń, gdy schylam się, by podnieść z ziemi jego kapelusz. Chcę otrzepać go z brudu, ale ten natychmiast wyrywa mi go z dłoni. - Nie ma potrzeby, dziękuję.

Sam czyści materiał, wyjątkowo spokojnie, bez pośpiechu, inaczej, niż typowy Nowojorczyk. Wygląda na niemniej zamyślonego ode mnie. Wreszcie patrzę w twarz mężczyźnie, który prawie odebrał mi życie i, cholera, to nikt inny, jak Robert Atwood.

- Panie Atwood - prostuję się, wyciągając przed siebie dłoń. Mężczyzna, ciągle w amoku, ostrożnie podaje mi rękę. - Jack Dawson. Pan Jamison zatrudnił mnie do pracy w pańskiej fabryce. Spotkaliśmy się zeszłego popołudnia.

Mruży powieki, uważnie taksując mnie wzrokiem. 

- Pan Dawson! Miło znowu pana widzieć - mówi po dłuższej chwili. Wątpię, że w ogóle mnie rozpoznaje.

- Po prostu Jack, panie Atwood.

- W porządku. Przepraszam za to zamieszanie, Jack. Ostatnio mam wiele na głowie - och, nie ty jeden.

- Wybiera się pan na kawę? - pytam, zdając sobie sprawę, że wisi nad nami szyld kawiarni. 

- Nie do końca - mężczyzna podnosi dłoń i nerwowo spogląda na zegarek. - Miałem spotkać się tu z pewną damą, ale jest już po czasie... Ona nie jest stąd, obawiam się, że mogła się zgubić po drodze i....

make it countDonde viven las historias. Descúbrelo ahora