five

3.1K 337 186
                                    

Jack

27 kwietnia 1912

Z kilkugodzinnej drzemki na ławce w Central Parku wybudza mnie klakson przecinającego ulicę Cadillaca. A może to wcale nie samochód, może to tylko samotność, cisza, wilgotne ciepło, nasłuchiwanie odgłosu kroków na ulicy, czyjegoś głosu, błysk latarni, smutki przeszłości, strach przed przyszłością, białawy świt i te pieprzone ptaki. Codzienny rytuał. Potem można już zamknąć oczy i zapomnieć, że kogoś mi brakuje.

Śniłem o Rose. Znowu. Przysięgam, ta dziewczyna jest jak najgorszy kac: budzisz się z cholernym bólem głowy i obiecujesz sobie, że nigdy więcej nie tkniesz alkoholu, choć doskonale wiesz, że to gówno prawda, bo za bardzo lubisz być urżnięty.

Stała w piasku, na boso, przy akompaniamencie uderzających o brzeg fal. Wyglądała jak anioł.

- Rose! Rose! Rose, kochanie! - krzyczałem, w kółko i w kółko, ale wydawała się mnie nie słyszeć. W milczeniu patrzyła na ocean. Zacząłem biec w jej stronę, ale z każdym krokiem zapadałem się w ziemię. Ciągle krzyczałem, gdy mokry piach zaczął wpadać do moich ust.

Wtedy się odwróciła. Spojrzała prosto na mnie i...

Powiedziałbym ci, co wydarzyło się później, gdyby nie zbudził mnie ten pieprzony klakson. Z drugiej strony, może to lepiej, że tak się stało? Pozostałą część dnia mogę spędzić dopisując sobie resztę tej historii: Rose biegnie do mnie z otwartymi ramionami, ja łapię ją, unoszę, całuję i kurtyna opada, piękne zakończenie.

Ale wszyscy wiemy, że piękne zakończenia nie pojawiają się od tak. Trzeba na nie zapracować. I, Bóg mi świadkiem, ja ciężko pracuję na nasze.

Opuszczam dłonie, pozwalając luźno zwisać im z ławki. Opuszkami palców dotykam pokrytej poranną rosą trawy. Czuję delikatnie łaskotanie w lewej dłoni, w prawej dzierżąc gazetę, którą o świcie opuszczono przy śmietniku.

Wstaję do pozycji siedzącej, rozkładając na kolanach pożółkły papier. New York Times datowany jest na 25 kwietnia. Na okładce widzę czarno-białe zdjęcie Titanica, a artykuł z pierwszej strony streszcza wydarzenia feralnej nocy. Wspomnienia wylewają na mój kark chlust zimnej wody. W jednej chwili znowu jestem tam, w odmętach Atlantyku, a Rose puszcza moją dłoń. Szybko potrząsam głową i wracam do czytania. 

Nie ma tam nic, o czym już bym nie słyszał -  o Titanicu mówi każdy, wszędzie. To specyficzne uczucie - poznawać historię zatonięcia z perspektywy osoby, której w nim nie uczestniczyła - czuję się wtedy jakbym i ja wcale nie brał w tym wszystkim udziału. Niezależnie od tego, jak dobre jest pióro dziennikarza, żaden nie jest w stanie oddać istoty tego, co nas spotkało.

Artykuł z 25 kwietnia zawiera listę ocalałych - uzupełnioną o kolejne kilknaście lub kilkadziesiąt nazwisk. Natychmiast znajduję na niej nas - siebie i Rose. Boże, gdyby tylko sięgnęła po gazetę! Nie możesz nie czytać New York Times'a, przebywając w Nowym Jorku, nieszczęsna panno Dawson! Chyba, że już cię tu nie ma. Że wróciłaś do Pensylwanii, razem z matką i narzeczonym. 

Ale nie, moja Rose nigdy by tego nie zrobiła. Nie jest samobójczynią. Prawda?

Nagle moją uwagę przykuwa wytłuszczony nagłówek. Sam tytuł sprawia, że wypuszczam z siebie gardłowy śmiech i mocniej ściskam papier w dłoniach. ,,Caldon Hockley ocalały''.  Więc tak to się odbywa. O tym warto mówić. Jeszcze raz rzucam wzrokiem na artykuł z okładki - autor wspomina o ofiarach, to prawda, ale tylko tych z pierwszej klasy. Ani słowa o reszcie. Dziwi mnie, że w ogóle publikują nasze nazwiska na listach - bo kogo obchodzi żywot ulicznych szczurów, mam rację? Wracam do tekstu o Caldonie, ciekaw, co istotnego miał do powiedzenia. Oczywiście używa zwrotów takich jak: ,,Całe życie przeleciało mi przed oczami'' i ,,Nie sądziłem, że przetrwam''. Z odrazą spluwam na ziemię. Sukinsyn uszedł z życiem tylko dlatego, że podstępem wsunął się do kajuty.

make it countWhere stories live. Discover now