one

11.1K 836 377
                                    

To miała być taka piękna historia. Opowieść o wolności, spoconych dłoniach, gorączkowych pocałunkach. O drodze, wieku niewinności, miłości od pierwszego zapatrzenia. O palącej czerwieni i piekącym różu.

Siadam na schodach przed obskurnym, irlandzkim pubem. Wszędzie wokół walają się rozbite butelki, obgryzione kości, paczki po Noblessach. Jest za głośno i zbyt radośnie; ludzie zapominają o prowincjonalnych smutkach, zatapiają usta w ginie i bawią się na całego. Obserwowanie schlanych Amerykanów to bardzo ekstrawagancka forma rozrywki, będąca, jak podejrzewam, swego rodzaju zadośćuczynieniem. Bóg mówi mi: ,,Wybacz, Jack. Nabroiłem''. 

Przyglądam się typowej dla klimatu aferze na dwadzieścia cztery fajki, trzymając w ustach nieodpalonego papierosa. Ktoś się bije. Ktoś na mnie wpada. Ktoś użwa słów 'Titanic', 'ofiary' i 'zatonął' w jednym zdaniu. A ja siedzę i milczę, nie mogąc uwierzyć, że minął dopiero tydzień, odkąd świat obeszła wieść o tragedii. Poszedłbym o zakład, że pan Imsay właśnie strzela sobie w łeb. Niełatwo być człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć tysiąca ludzi, jak mniemam. Nie zrozum mnie źle - nie jestem typem faceta, który trzyma urazę. To niewarte mojego czasu. Z drugiej strony, mam cichą nadzieję, że Caldon Hockley gnije dziś we własnych odchodach.

Do reszty nie mam już żalu, bo mimo, że skazali nas na piekło, gdyby nie oni, nie poznałbym słowa kochać. A bardzo lubię to słowo.

Nazwij mnie żałosnym, ale zadurzyłem się w niej już tamtego wieczora, przy balustradzie Titanica, gdy po raz pierwszy jej dłoń dotknęła mojej dłoni. Bóg wlał w nią ogrom piękna w każdym tego słowa znaczeniu, a potem brutalnie zepchnął mnie w jej stronę. I choć spędziliśmy ze sobą raptem trzy dni, to w zupełności wystarczyło na nabranie pewności, że chcę być z nią do końca świata, przez wszystkie jutra, teraz i zawsze.  Nie wyobrażasz sobie, ile dałbym, żeby ponownie spojrzeć jej w oczy. Żeby ją całować. Żeby się z nią kochać. Żeby jeszcze raz wdmuchnąć w jej usta wieczność.

Ale Rose tu nie ma. 

Oczywiście, są i pozytywy. Przynajmniej wiem, że żyje. Uratowali ją jeszcze przede mną, krótko po tym, jak puściła moją dłoń. Jesteś zdezorientowny? Nie, Jack Dawson nie zamarzł, nie utonął, nie odszedł. Na długo straciłem przytomność, to prawda, ale przenikliwy głos gwizdka może zbudzić nawet zmarłego. Spadałem na dno, żywy, ale pozbawiony sił i nadziei, usilnie zadzierając głowę w górę, żeby upewnić się, że ją wyciągną. Wszystko będzie w porządku, powtarzałem sobie w duchu. Jest taka silna. Da sobie radę, nawet beze mnie

Założę się, że właśnie tak zaplanował to Bóg - przydzielił mi rolę pionka. Miałem pokazać jej, jak wyrwać się ze szponów społeczeństwa, powiedzieć, że można inaczej, a potem usunąć się z drogi. Wysnuwałem te wnioski powoli opadając na dno, gdy nagle wydały mi się tak śmieszne i niesprawiedliwie, że wystawiłem Panu z góry środkowy palec.

Zacząłem walczyć. Uruchomiłem zastygłe mięśnie i ruszyłem przed siebie. Długo wypływałem na powierzchnię. Na górze starałem się robić jak najwięcej hałasu, ale moje gardło zaschło do tego stopnia, że nie byłem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Minął kwadrans, nim na horyzoncie pojawiła się kolejna szalupa. Zauważyli mnie.

Wkrótce potem zapadłem w bardzo głęboki sen. Przez kolejną dobę znów uznać można mnie było za martwego.

Ocucono mnie dopiero na pokładzie Carpathii. Nie byłem w stanie się odezwać. Leżałem odłogiem w piekielnej gorączce, powalony atakiem sepsy i zlany parzącym potem. Płonąłem od zewnątrz i wewnątrz zarazem - moją świadomość przepełniał palący wstyd, że jestem za słaby, by wziąć się w garść i odnaleźć Rose. Człowieka z listą ocalałych przyprowadzono do mnie juą znacznie później, gdy wydobrzałem na tyle, żeby móc się komunikować. Natychmiast zapytałem o pannę DeWitt-Bukater. Mężczyzna tylko pokręcił głową. Jedyną ocalałą o tym nazwisku była jej matka, Ruth.

- To niemożliwe - byłem zadziwiająco spokojny. - Widziałem, jak ją wyławiacie.

- Może jeszcze się nie ocknęła. Część pasażerów jest w stanie krytycznym, nie są w stanie podać nam nazwisk - tłumaczył oficer. Coś w jego głosie sugerowało mi jednak, że sam nie wierzy w to, co mówi.

- To niemożliwe. Widziałem, jak ją wyławiacie. 

Byłem tak pewny swego. Przecież wiedziałbym, gdyby odeszła. Cholera jasna, byliśmy jednością. Bez niej nie byłoby mnie. 

Musiałbym wiedzieć.

Następnego dnia, gdy lista została uzupełniona o kolejne dane, oficer poczuł się w obowiązku poinformować mnie, że bardzo mu przykro, ale żadnej Rose DeWitt-Bukater nie ma wśród pasażerów Carpathii.

Nie wierzyłem. Nie wierzyłem, ale płakałem, wyklinałem, wygrażałem, rzucałem się w atakach epilepsji. A potem ponownie zmorzył mnie sen.

Przytomność i nadzieja wróciły nazajutrz, po dotarciu do portu New York Harbor. Tym razem sam wziąłem listę w dłonie i z trudem oparłem się pokusie, by nie wykreślić z niej Hockleya. Ku ironii losu, jego nazwisko figurowało tuż nad moim. A raczej - nad dwoma. Bo ocalałych Dawsonów było dwóch.

Był Jack. 

I była ona.

Pieprzona Rose Dawson.

Pamiętam, jak dławiłem się łzami. Jak krzyczałem ze szczęścia. Jak klęczałem na mokrym piachu, obcałowywując zbawienną rysę papieru. Dla pewności, sprawdziłem raz jeszcze, i kolejny, a potem kolejny i kolejny, ale nie przewidziało mi się.

Była tam. Byliśmy tam razem.

Od tego momentu minął jednak tydzień, a ja wciąż stoję w miejscu. Wśród tych samych ludzi, w tym samym pubie. Hej, nie oceniaj mnie. Gdybyś odbył rejs niezatapialnym statkiem, a potem patrzyłbyś jak tonie i zabiera na dno twoich przyjaciół, też potrzebowałbyś drinka.

Rose poniekąd jest tu razem ze mną. Codziennie łapię się na rysowaniu jej twarzy na barowych serwetkach. Któregoś wieczora przedstawiciel schlanej klienteli spytał mnie, kim jest dziewczyna z rysunków. Ale tego nie dało się tak po prostu wytłumaczyć.

Codziennie obiecuję sobie, że nazajutrz ją znajdę. A potem wezmę ją w ramiona, pocałuję i opowiem jej cały świat. Z tym, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie szukać. Jedynym pomysłem, jaki przychodzi mi na myśl, jest chodzenie od domu do domu i pytanie o pannę Dawson, ale to głupie, nieskuteczne i pójdę o zakład, że skończy się trzaskaniem drzwiami przed moją twarzą. Bo dziś nikt nie dba o to, co dzieje się z miłością.

Pierwsze krople deszczu spadają z nieba w chwili, gdy odpalam trzymanego w ustach papierosa. Dym uspokaja moje nerwy, choć wcale nie przybliża mnie do odnalezienia Rose. Postanawiam, że gdy tylko przyjdzie poranek, zacznę szukać od nowa. I wreszcie ją znajdę. A potem będziemy już tylko my dwoje, Jack i Rose, Rose i Jack. I żadnych statków, żadnych gór lodowych, żadnych dramatów. Weźmiemy ślub przed końcem miesiąca, jeżeli dobrze rozegram swoje karty.

Już kiedyś to zrobiłem, w portowym, szwedzkim barze, a wygrana zaprowadziła mnie prosto do niej.

Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

make it countOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz