PROLOG

243 31 4
                                    

Mama zawsze pouczała mnie, bym nie oddalała się od domu. Szczególnie sama. Za tymi drzwiami, u stóp tego wzgórza, w cieniu pobliskiego drzewa, którego owoce były tak soczyste- wszędzie tam czaiło się zło, gotowe, by mnie skrzywdzić. Wystarczyło wychylić się nieco bardziej przez okno, by jego pomarszczone, pokryte krwią dłonie próbowały mnie dosięgnąć. Jednak im dłużej słuchałam zakazów, tym bardziej pociągał mnie nieznany dotąd świat. Owoce z zakazanego drzewa zawsze były moimi ulubionymi. Wraz z wiekiem coraz odważniej po nie sięgałam. Żywiłam się nimi. Stały się głównym składnikiem mojej diety. Kiedy zamykano mnie w złotej klatce o głodzie, umierałam.

Moje dzieciństwo można określić jako nieustające wiejskie wakacje, zważywszy na położenie naszego domostwa. Nie musieliśmy udawać się na wieś, by odpocząć od zgiełku miasta, ponieważ mieszkaliśmy na jego obrzeżu. Posiadłość mieściła się na niewielkim wzniesieniu nieco oddalonym od reszty zabudowań. Było to ogromną zaletą dla mojej rodziny, która ceniła sobie prywatność, a jeszcze większą dla mnie ze względu na zamiłowanie do natury i wolności, jaką reprezentowała. I choć samo miejsce było jak wyjęte z moich marzeń, codzienne życie nie było wiecznym wypoczynkiem wśród śpiewu ptaków i kwitnących drzew. Odkąd przestałam gaworzyć i wypowiedziałam pierwsze słowa, weszłam na kolejny stopień rozwoju. Miałam szczęście, ponieważ jako kobieta miałam ułatwioną kwestię edukacji. Dziewczęta kształcono w zaciszu domowym, pod okiem wybranej do tej roli bony. Moją preceptor była lady Eve Stewart. Byłam wdzięczna losowi właśnie za tę kobietę, ponieważ miała świeże spojrzenie na wychowanie potomstwa, którego brakowało wielu kobietom w jej wieku. Spędzałam w jej towarzystwie po kilka godzin sześć dni w tygodniu, oddając się nauce prostych rachunków, które ograniczały się do dodawania, odejmowania, mnożenia oraz dzielenia; wszelkiego rodzaju starannego przelewania myśli na papier, historii ojczystej oraz w niewielkim stopniu powszechnej, a także szczątkową wiedzę z zakresu geografii; chemii, która obejmowała sposoby farbowania płócien czy produkcję świec; fizyki dotyczącej powstawania kolorów, światła, ciepła i elektryczności. Równie ważnym elementem zajęć była nauka języków obcych, dlatego kilka godzin w tygodniu poświęcałam na naukę łaciny.

Wiedzę praktyczną "jak być kobietą" czerpałam od matki, lecz nieoficjalnie od wszystkich przedstawicielek płci pięknej, z jakimi miałam styczność. Zdobywałam od nich wiedzę z zakresu etyki oraz moralności. Wpajano mi wartość, jaką miały dobre obyczaje, tradycje, miłość, ale także gospodarność i sposób sprawowania pieczy nad domostwem oraz jego mieszkańcami.

Rozrywki, jakim się oddawałam, nigdy nie były przeze mnie tak postrzegane. Była to jedynie umowna nazwa czynności, którymi zajmowałam się pod okiem matki, kiedy wypełniłam wszystkie obowiązki przewidziane na konkretny dzień. Uczyła mnie głównie robótek na drutach, przeróbek garderoby oraz jej naprawy czy szycia prostych sukni. Pasjonowała się modą i zawsze byłyśmy na bieżąco z panującymi na salonach trendami. Do mniej ulubionych czynności, których musiała mnie nauczyć, należało zawiadywanie służbą i rozplanowywanie wydatków. Prawdziwą rozrywką natomiast, tym razem wybraną już we własnym zakresie, były nie zabawy, jakimi rozkoszowali się moi rówieśnicy, uganiający się za obręczami z patykiem w dłoni, a spacery. Zaczęło się od krótkich przechadzek po podwórzu, lecz stopniowo trasa się wydłużała. Metr wydaje się niewielkim odcinkiem, ale codzienna trasa wydłużana o tę długość doprowadziła mnie w ten sposób niepostrzeżenie na skraj lasu, jednocześnie nikt nie miał o to pretensji. Służba oraz domownicy przywykli do moich wycieczek, ale nie pilnowali już rygorystycznie odległości, na jaką się oddalałam.

Początkowe wycieczki w głąb lasu budziły we mnie dziwne uczucia. Moje ciało było spięte, gotowe do ucieczki w każdej chwili, gdy tylko pojawiłby się jakiś niepokojący znak, czego moja podświadomość nie była sobie skłonna odmówić i bezustannie się czegoś doszukiwała. Każdy patyk, złamany pod naciskiem ciężaru mojego ciała, utożsamiany był z zamachem na moje życie. Z czasem przekonałam się jednak, że nie taki diabeł straszny, jaki się wydaje. Mój chód zrobił się śmielszy, ciało stopniowo rozluźniało się, myśli wyłączały się, zewnętrzny świat znikał za ścianą drzew i cała uwaga skupiała się na tym jednym momencie. Niebawem nie bałam się tam już niczego. Natura i żyjące tam istoty były mi równie bliskie, co rodzina. Momentami miałam wrażenie, że to tamto życie jest lepsze; z dala od zakazów, tego co przystoi, a co nie, szumu rozmów i udawanej uprzejmości. To nie był mój świat. Czułam, że tam nie pasuję i gdy wracałam, przez kilka pierwszych chwil trudno było mi się odnaleźć w otaczającej mnie rzeczywistości. Chciałam prawdy, a osaczały mnie wyuczone gesty, słowa oraz wyrazy twarzy. Przyroda nie miała niczego do ukrycia. Była czysta. Całe życie wpajano mi, że czeka mnie tam niebezpieczeństwo. Traktowano mnie jak laleczkę z porcelany, którą stanowczo nie byłam. Byłam żywą istotą i chciałam żyć pełnią życia.

Była końcówka maja i jak w każdą niedzielę wybierałam się na popołudniowy spacer. Adelia pomogła mi włożyć suknię, która pasowała niemal idealnie kolorystycznie do moich jasnych oczu i chwilę później już zbiegałam w dół schodów, trzymając spódnicę na tyle wysoko, by się w nią nie zaplątać.

Od jakiegoś czasu zbaczałam ze ścieżki i szukałam nowych, nieodkrytych dotąd zakątków, które byłyby jeszcze bardziej urzekające od tych, które znalazłam do tej pory. Przedzierając się przez zarośla dostałam się do miejsca, które przypominało bardziej ogród niż las. Drzewa rosły jakby w identycznej odległości od siebie, odmierzonej setki lat temu co do minimetra. Nie oddzielały ich żadne krzewy czy trawy, zupełnie jakby zostały wyrwane w zeszłym tygodniu, a ziemia zdążyła się zabliźnić. Pomiędzy nimi niczym dywan leżały zeszłoroczne liście, które najwidoczniej zapadły w sen zimowy, ponieważ poza wyblakłym kolorem nie różniły się niczym od tych, które wtedy zdobiły korony drzew. Lustrując badawczo otoczenie, zauważyłam dziurę w jednym z pni.  Jako dziecko byłam zaintrygowana znaleziskiem. Zastanawiałam się, jakie zwierze może ją zamieszkiwać. Uwielbiałam wiewiórki i oczyma wyobraźni widziałam już, jak codziennie celem mojej wyprawy jest ten zaczarowany kawałek świata, gdzie będę dokarmiała swoje sekretne zwierzątko. Już miałam wsunąć rękę wgłąb drzewa, kiedy ocknęłam się z marzeń i odzyskałam zdrowy rozsądek. Zorientowałam się, że niekoniecznie może tam żyć urocza maskotka lubująca się w orzeszkach, lecz równie dobrze może być to coś niebezpiecznego. Odeszłam nieco dalej, gdzie udało mi się znaleźć niedługi patyk, którym sprawdziłam teren. Nie takiej reakcji się spodziewałam. Zamiast ciamkania wiewiórki, syczenia węża, bzyczenia pszczół, usłyszałam tylko odgłos papieru. Nie wiem, co przeraziłoby mnie bardziej. Miejsce, które było tak idealne, nagle okazało się mieć skazę. Ktoś musiałby nie mieć serca, by ograbiać świat z takiego cudu. W każdym razie, nie było to coś, czego nie dałoby się odwrócić. Postanowiłam posprzątać bałagan, który ktoś po sobie pozostawił.

Podwinęłam nieco rękaw sukni i zanurkowałam dłonią w szczelinie, która okazała się być płytsza, niż mi się początkowo zdawało. Złapałam koniuszek kartki i wyciągnęłam ją na światło dzienne. Papier był pomięty i przybrudzony, ale nadal w dobrym stanie. Musiał leżeć tam od niedawna, lecz nie krócej niż tydzień. Ciekawość po raz kolejny wzięła nade mną górę i rozłożyłam rogi, odsłaniając tym samym najpiękniejszy bałagan, jaki kiedykolwiek mógł stworzyć człowiek. 

Z kartki spoglądała na mnie kobieta. Może w wieku mojej matki, może nieco młodsza. Widać było, że pochodzi z przeciętnej rodziny. Miała na sobie strój roboczy i lekko opaloną skórę. Mimo wszystko nie brakowało jej urody. Jednak nie sama postać budziła podziw, a sposób przedstawienia jej. Autor był niesamowity! Potrafił oddać nie tylko każdy detal, ale również emocje. Wstrzymałam oddech i sięgałam po kolejne szkice, a gdy już nie było niczego na dnie, poczułam, jak miejsce gasnącej ekscytacji zajmuje żal. Siedemnaście luźnych stron, na których widniały podobizny, budynki i pejzaże. Większość była narysowana w połowie, jakby autor znudził się swoim własnym dziełem, choć mi samej z biegiem czasu podziwianie ich nigdy nie przestało fascynować.

Miałam siedem lat, gdy odnalazłam swoje przeznaczenie. Droga, która została mi pisana, prowadziła w dół wzgórza. A ja postanowiłam nią podążać, choćby prowadziła do samego piekła. 

epitafiumWhere stories live. Discover now