02. Całkowity szok

556 56 9
                                    

Powędrowałam wzrokiem w stronę niewielkiej oraz wyjątkowo czystej kałuży, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć po wczorajszej ulewie. W tafli wody przemknęło moje, odrobinę rozmazane odbicie, bardziej przypominające zjawę, rozpaczającą nad swym marnym losem niż szesnastoletnią dziewczynę. Jednak, właśnie tak się dzisiaj czułam. Jak duch siebie. W parku prawie zemdlałam, a na dodatek dalej trochę kręciło mi się w głowie, co spowodowane było zapewne wysoką temperaturą i małą ilością snu. Każdy następny krok był dla mnie coraz to trudniejszym zadaniem do pokonania.

   — Dobrze, że Valerine nie zauważyła mojego osłabienia... A może zobaczyła tylko... nie zwróciła na to większej uwagi? — pomyślałam, spoglądając ukradkiem na siostrę. Patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem, a dłonie schowane miała w kieszeniach swoich białych rybaczek. Pojedyncze kosmyki jej blond włosów rozwiewane były przez ciepły wiatr. Po kilku sekundach przyglądania się jej, odwróciłam w końcu wzrok.

Podeszwy moich szarych tenisówek szurały cicho po starym, sypiącym się już chodniku. Z nudów kopnęłam niewielki kamień, który przeleciał nad wąskim odcinkiem trawy pomiędzy kostką, a jezdnią, po czym przeturlał się na sam środek rozgrzanego asfaltu.

Skierowałam swoją twarz w lewą stronę. Na ogromnym pastwisku, ogrodzonym drewnianymi płotkami, galopowało właśnie małe stadko koni, składające się jedynie z czterech osobników. Dwóch rumaków, jednej klaczy oraz jednego źrebięcia. Samiec, prowadzący grupę, wyróżniał się kruczoczarnym umaszczeniem. Nawet na najmniejszym skrawku jego ciała nie było ani jednej plamki o innej barwie niż czerń. Jego długa grzywa łudząco przypominała pióra kruka szarpane przez silny, górski wiatr. Tuż za nim podążała natomiast klacz o kasztanowatej maści, a u jej boku galopowało malutkie źrebię o tym samym kolorze sierści, co jego matka, z tą różnicą, iż młode miało jeszcze czarną plamę, zaczynającą się na prawej łopatce oraz kończącej się na samym czubku grzbietu. Dwa metry za klaczą pędził drugi rumak o śnieżnobiałym umaszczeniu. Był on widocznie mniejszy od przywódcy grupki, lecz nie odbierało mu to jego piękna. Ten jakże rzadki widok zaparł mi dech w piersi. Zatrzymałam się i zaczęłam oglądać z zachwytem, galopujące stworzenia.

   — Egh, eghem... Ziemia do Nadine — mruknęła Agnes, przywracając mnie do rzeczywistości. Nie spodobało mi się to, lecz nie odezwałam się i ponownie zmusiłam swoje nogi do ruchu.

Dziesięć minut temu wyszłam poza granice miasta, a teraz razem z przyjaciółmi Val szłam do opuszczonego domu pani Jenkins, która kiedyś mieszkała w nim razem ze swoją bandą kocurów. Były one jej jedynymi przyjaciółmi. Kobieta ta nie była zbyt towarzyską osobą, a wszystkich, przechodzących obok jej miejsca zamieszkania, przeganiała, krzycząc, że nikt nie powinien tamtędy przechodzić, a szczególnie przez las, znajdujący się niecały kilometr od domku. Siedziała przy oknie dwadzieścia cztery godziny na dobę i rozglądała się czy na jej terenie nie znalazł się potencjalny "intruz".

   — Starucha postradała zmysły — warknęłam w myślach. Nigdy jej nie lubiłam, była taką złośliwą babą, która dbałaby tylko swoje kocury.

   — Daleko jeszcze? — zapytały bliźniaczki, wyrywając mnie z zamyślenia. Co jakiś czas podskakiwały przede mną jak małe, wielce wkurzające dziewczynki. Tak bardzo chciałam im przywalić. Mogłabym uderzyć je, gdziekolwiek byleby się zamknęły. Na moją twarz wkradł się niewielki uśmiech.

   — Robi się ze mnie istna sadystka — pomyślałam, nadal się uśmiechając. — Ale i tak się sobie nie dziwię — dodałam po chwili w myślach. — W końcu odkąd wyszliśmy z miasta, zadały to pytanie już dziesięć razy — szepnęłam niesłyszalnie.

Siostry po raz kolejny podskoczyły wysoko, unosząc lewe nogi ku górze w tym samym czasie. Były takie... zsynchronizowane i wkurzające. Furii wezbrało się we mnie o wiele więcej.

Uciekająca poczytalność (wolno pisane)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz