Rozdział 1

57 5 2
                                    


Nawet nie skupiałam uwagi nad tym dokąd biegnę. Po prostu musiałam uciec. Uciec tam gdzie bezpiecznie, tam gdzie cicho i spokojnie. Mój mózg podświadomie wiedział gdzie się kierować. Jest to mały drewniany domek schowany w krzakach nad doliną małej, wyschniętej już rzeczki. Musi być opuszczony już od dawna, bo wszystkie deski są stare i spróchniałe. Zawsze tu przesiaduję, gdy chcę zostać sama. 

Gdy usiadłam na starej ławce w środku mojego schronienia, byłam cała czerwona i mokra na twarzy od biegu, płuca mnie bolały, serce biło kilka razy szybciej niż zazwyczaj, przed oczami miałam czarne plamy i kręciło mi się w głowie, a przebiegłam jedynie parę metrów. Po dłuższej chwili, gdy moje serce przestało bić w szaleńczo szybkim rytmie i nie kręciło mi się w głowie ściągnęłam z ramion swój zniszczony plecak i wyjęłam z niego szkicownik i ołówki. To jest jedyne miejsce w którym nie mam słuchawek na uszach, a to jedynie dlatego żeby słyszeć czy przypadkiem nikt nie idzie w moim kierunku i mieć jeszcze czas na ucieczkę. Nienawidzę jakiejkolwiek konfrontacji z ludźmi, ktokolwiek by to był.

Otworzyłam szkicownik z przykrością stwierdzając, że kończą mi się puste strony. To bardzo niedobrze. Będę musiała sobie skombinować nowy, a mówiąc skombinować mam namyśli ukraść. Niestety, tak został stworzony świat. Musi być na nim harmonia, dlatego żeby ktoś mógł być bogaty, ktoś inny musi być biedny. Teraz pozostał tylko dylemat, ukraść pieniądze czy od razu szkicownik? Zapewne wyjdzie na pieniądze, bo pani ze sklepu plastycznego jest jedną z niewielu osób, które się do mnie szczerze uśmiechają, gdy mnie widzą. Nie chcę oszukiwać chociaż jej. Wolałabym okraść własnego ojca niż ją. Zresztą, kto by mi się dziwił? Ja nawet go tak już nie nazywam. Gdy go tylko zobaczę to uciekam. Rany, wychodzi na to, że ucieczka to jedna z podstawowych form przetrwania w moim życiu. Zapewne się zastanawiacie, co mi się stało? Dlaczego się odcięłam od rzeczywistości? Sama do końca nie wiem, ale mimo wszystko takie życie jest łatwiejsze i dla mnie i dla innych. Nie muszę nikomu się tłumaczyć, nikogo przepraszać, za nikim tęsknić. Z drugiej strony tak samo, nikt nie musi się ze mną użerać. To powód z którego muszą być naprawdę zadowoleni, bynajmniej ja bym była zadowolona na ich miejscu. To jest właśnie największy minus samotności. Musisz wytrzymywać z samym sobą.

Po półtorej godzinie skończyłam rysować. Zauważyłam, że zbliża się zachód słońca, więc postanowiłam pójść w miejsce gdzie będzie go dobrze widać. Nieopodal znajduje się las, a obok niego wzgórze z którego widok na zachód słońca to jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Skierowałam się w tamtym kierunku spoglądając na niebo upewniając się, że go nie przegapię. Dotarłam na miejsce po czym wdrapałam się na szczyt wzgórza i położyłam się w śród traw kładąc sobie plecak pod głową, wpatrywałam się w horyzont. Niebo już parę minut temu przybrało różne odcienie pomarańczy, ale dopiero po chwili ten kolor stał się intensywniejszy, a zachodzące słońce powoli znikało za odległym horyzontem. Zanim jednak zdążyło to zrobić niespodziewanie usłyszałam głos skierowany w moim kierunku.

- Uwielbiam zachody słońca, są takie fascynujące.- skamieniałam, oczy rozpostarłam szeroko i zaczęłam się trząść. Kto to jest? Co tu robi? To nie jest zwykłe urojenie? Bo on tu jest, prawda? Jak tak, to dlaczego do mnie mówi? I cholera! Jakim cudem go nie słyszałam jak podchodził?

W końcu oprzytomniałam, zerwałam się na równe nogi i nawet nie zerkając na nieznajomego, szybkim krokiem skierowałam się w dół wzgórza. Chłopak, co wywnioskowałam po jego głosie, coś do mnie mówił, ale już nic nie słyszałam. Zbiegałam tylko w dół na nogach jak z waty, sercem kołotającym jak szalone i głosem w głowie krzyczącym tylko jedno słowo uciekaj.

***

Dzwoni mój budzik. Szybko go wyłączam, żeby pozbyć się jego denerwującego dźwięku. Jest 6:30. Nie mam siły ruszyć ani ręką ani nogą. Po męczącej walce z własnym ciałem, około godziny 7:15 byłam już na nogach. Ubrałam, w miarę moich możliwości, szybko na nogi spodnie które noszę praktycznie codziennie i jakąś koszulkę, która leżała na szczycie sterty moich ubrań. Zarzuciłam na ramiona jeansową kurtkę i wyszłam z domu kierując się w stronę szkoły. Codziennie rano o tej porze roku dosłownie oślepia mnie wschód słońca. Przez całą ponad trzydziesto minutową drogę idę prosto w jego kierunku, co jest za razem urzekające jak i uprzykrzające. W słuchawkach rozbrzmiewają dźwięki rockowych zespołów z lat osiemdziesiątych. Uwielbiam ich słuchać. Zostałam na takiej muzyce wychowana przez mojego brata, który jest jedyną osobą, która mnie rozumie. Mimo, że nigdy mi o tym nie powiedział. Mimo, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ja wiem, że on czuję się podobnie do mnie. Trochę mi przykro z tego powodu, w końcu chciałabym żeby był szczęśliwy. Szkoda tylko, że nie wiem jak pomóc ani sobie ani jemu. Chyba po prostu zostaliśmy nieodwracalnie skrzywdzeni. Coś musiało uderzyć w nasze dusze i zniszczyć je doszczętnie. Dwie prawdopodobnie kompletnie różne rzeczy, a ich skutki są niemal identyczne. Wchodząc do szkoły kiwnęłam woźnemu głową na dzień dobry i skierowałam się w stronę łazienki znajdującej się najbliżej sali w której miałam mieć za chwilę zajęcia. Po drodze zaliczyłam kilka niemiłych spojrzeń w moją stronę. Zamknęłam się w kabinie, oparłam plecy o drzwi i zsunęłam na podłogę podciągając kolana pod brodę. Już nie chcę tu być, a ledwo co tu weszłam. Szkoła to katorga. Nie dość, że jest kompletnie bezużyteczna to jeszcze jakieś idiotyczne prawo ustanowione przez kompletnego kretyna śmie nakazywać mi tu być. Przecież to niedorzeczne! Rzekomo każdy człowiek we współczesnym świecie ma prawo do wolności słowa i własnych przekonań, ma prawo robić to co lubi, a tego czego nie znosi zwyczajnie unikać. Mimo to, kolejne prawo temu kompletnie zaprzecza! Wtedy zadzwonił dzwonek ogłaszający rozpoczęcie się pierwszych dzisiaj zajęć. Dosłownie minutę później do łazienki weszła sprzątaczka, która złamała co najmniej kilka moich praw, wyganiając mnie z łazienki i popychając w stronę sali, w której odbywała się już lekcja. Przechodząc przez próg drzwi sali od języka polskiego już czułam na sobie wzrok większości osób w niej znajdujących się. Reszta najzwyczajniej w świecie była pochłonięta rozmową ze swoimi kompanami z ławek i nie tylko.

- Mogłabyś się chociaż raz trochę przyłożyć i nie spóźnić się na moją lekcję. - usłyszałam skierowane do mnie słowa z ust polonistki - Chyba, że twoje działania są zamierzone, w takim razie gratuluję wytrwałości w dążeniu do celów. - powiedziała z takim jadem i ironią w głosie, że miałam ochotę ją uderzyć, ale zdołałam jedynie usiąść na wyznaczone mi miejsce w pierwszej ławce pod oknem i ze spuszczoną głową wyjąć jakże potrzebne mi podręczniki i zeszyt przedmiotowy. Mam tak wielką ochotę jej coś odpowiedzieć, coś takiego, że jej szczęka opadłaby do podłogi i może przekonałaby się, że jednak jestem coś warta, że jednak coś potrafię, że do czegoś się nadaję. Najgorsze jest to, że nie potrafię. Nie mam siły wykrzesać z siebie słów, które tak bardzo cisną mi się na język. Tak bardzo bym chciała wygrać przeciwko moim własnym słabościom, ale zawsze przegrywam. Ciągle przegrywam.


To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jan 24, 2017 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

BORN TO LOSEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz