Kami - Shirataki

405 89 1
                                    

Zimno zamienia mój oddech w mgłę. Skostniałe palce, zaciśnięte na butelce, stały się krzywymi soplami. Czas jest okrutny. Płynie coraz szybciej, zaś ja idę coraz wolniej. Chłód opływa moje kostki, starając się mnie zatrzymać. Ale nic z tego! Pokonam zimę, jak pokonałam lęk. Lecz co tak naprawdę mnie powstrzymuje? Czy to naprawdę tylko ten lód? Nie. Tylko mój egoizm, który wtedy mną zawładnął, wypełzł z zakamarków mojej duszy i objawił się w całej swej okazałości. Już wiem! Czasie, jesteś genialny!

Staję przed drzwiami do celi Pierre'a. Mam do wyboru zostać tutaj i zamarznąć, lub wejść tam i pozwolić sumieniu poderżnąć mi gardło swymi ostrymi pazurami. Muszę się dostać do środka. Musimy wygrać tę grę. Buteleczka toczy się przez rurę. Czas pokonać stróża, który z serca tworzy tarczę do rzucania nożami.

Widzę go. Czarne, posklejane włosy pełne kurzu i mysich kości. Chuda, blada, zmęczona twarz, na której Czas wymalował ból i strach. Zimne, ciemne oczy, w których pojawiły się iskierki nadziei. Kruche ciało wydaje się być zrobione z piasku. Jedna fala i znów stanie się bezkształtną masą. I ten uśmiech, błąkający się na sinych wargach... Nie mogę.

— Wiem — wzdycha, spoglądając na mnie z wyrzutem. — Wiem co zrobiłaś. Co wybrałaś.

Duszę się, pętla zaciska się na mojej szyi. Wydaję z siebie cichy jęk, po czym uginam się pod ciężarem mych grzechów. Przepraszam! Pierre patrzy na mnie bez wyrazu. Przysuwa się bliżej, po czym kładzie dłoń na mojej głowie.

— I ci wybaczam.

Kiwam głową, wciąż nie mogąc spojrzeć mu w twarz.

— Każdy z nas ma momenty słabości. I nie obwiniam cię za ten jeden jedyny.

— Skąd wiesz o moim błędzie? — pytam cicho, bawiąc się palcami u jego drugiej dłoni.

— Widziałem Czas — mówi, obejmując mnie czule. — Mogłem pójść z Jeanne do raju lub zostać. Wolałem jednak dotrzeć na Trzcinowe Pola z tobą.

— Chwileczkę! — Odwracam się, napotykając przerażenie w jego oczach. — Przecież to ja nazywam się Jeanne. An jest zdrobnieniem od tego imienia.

Jego twarz zastygła w wyrazie głębokiego zdumienia. Przestał oddychać.

— Pierre? Pierre!

Mija kilka sekund. Dłoń Pierre'a, która była na moim ramieniu, powędrowała ku jego twarzy, przez co ręka przygwoździła mój policzek do ramienia Kaczuszki. Gardłowy, szaleńczy śmiech wydobywa się z jego ust.

— To było do przewidzenia... — cedzi. — Świetne zagranie, Czasie!

— Ależ Jeanne nie jest moim prawdziwym imieniem — mówię cicho. — Wymyśliłam je, by zapomnieć stare imię. Nie pamiętam go teraz, wiem tylko, iż go nienawidziłam.

— Nie mogłaś powiedzieć wcześniej? — wzdycha ciężko. — I nadzieja zgasła...

— Nieważne, zróbmy w końcu ten atrament — mówię, podając mu buteleczkę z krwią.

Pierre wypuszcza mnie ze swych ramion, po czym zgarnia trochę ciemnego pyłu. Wsypuje go powoli do naczynia, po czym zaczyna trząść butelką, mieszając substancje. Mamy atrament. Podaję Kaczuszce list, zaś on zamacza patyk w "kałamarzu". Na kartce pojawiły się odciski palców wymalowane krwią. Czy on...

— Pierre! — krzyczę z wyrzutem. — Czy ty...

— Tak — ucina cicho, po czym bez komentarza zabiera się do pracy. Udaje się odszyfrować słowa:

" Gdybym tylko się powstrzymał. Gdyby tamta cegła nie znajdowała się wtedy w moim ręku, może ... by żyła. Gdybym tylko nie był tak zazdrosny, może nie zostałbym skazany na dekapitację."

— Co... — stękam, nie będąc w stanie pojąć, jak można napisać list, nie posiadając głowy.

— Istnieje możliwość, iż Arthur Cartier był w tym samym położeniu, co my. Jemu już się udało. Musimy odszyfrować cały ten list. Najprawdopodobniej zawiera on wskazówki... Lecz wydaje mi się, że Arthur było jego prawdziwym imieniem.

— Tak czy owak, warto — stwierdzam, podsuwając mu pod nos buteleczkę.

Pierre zamacza w niej patyk, po czym zabiera się do skrobania. Bacznie obserwuję, jak litery pojawiają się na kartce. Nie mogę się doczekać momentu, gdy ten koszmar zwany trwaniem się skończy. Nagle spostrzegam, iż druga strona listu również zaczyna się zapełniać.

— Kaczuszko, to Renée! — krzyczę, wyrywając mu kartkę z ręki. Odwracam ją na drugą stronę i przyciskam Pierre'owi do twarzy. On zabiera ją, po czym czyta:

"Wiem, iż nie powinnam, lecz odsłonię wam ten najistotniejszy fragment. Tu jest wszystko, czego dusza zapragnie. Lecz jestem sama. Chcę, byście już tu byli. Po przeczytaniu tego, co pokazałam, rozdzielcie się. Razem nie możecie wejść do raju."

Pierre ponownie odwraca kartkę, zaś ciekawość i nadzieja płoną w jego ciemnych oczach. To już koniec. Jeszcze moment.

"Było to tak: Chodziłem jak co dzień w brudnych rynsztokach tego krwawego miasta, zbierając cegły i kamienie. Ona zniknęła dwa lata temu. Podobno jej zamożny krewny ją odnalazł i postanowił zostać jej opiekunem. Odeszła bez pożegnania. Przez cały ten czas jej szukałem, jednak nie natrafiłem na nawet najmniejszy ślad. Przepadła jak kamień w wodę, lecz nie zaniechałem poszukiwań. Ona wciąż musiała mnie pamiętać. Ona wciąż musiała mnie kochać.

Wtem ujrzałem ją. Purpurowa, satynowa suknia obszyta czarnymi koronkami, długie rękawiczki i wysoki kapelusz. Złote włosy okalające twarz, kobaltowe oczy lśniące w słońcu, policzki rumiane niczym jabłka, to wszystko sprawiało, iż można ją było wziąć za anioła. Lecz co wysłannik Boga robił na tej  plugawej ziemi? Dlaczego istny cud objawił się tu, na tej pospolitej, brudnej ulicy?

Wykrzyknąłem jej imię, zaś ona odwróciła się do mnie. Na jej twarzy zagościł delikatny uśmiech.

— Arthur! — Perlisty, słodki śmiech wypełnił me uszy. Esencja radości zagościła w moim sercu. — Miło cię widzieć. Widzę, iż nie wiedzie ci się najlepiej...

— Nietrudno to spostrzec — spojrzałem ze wstydem na cegłę, którą miałem w ręku. Tak marny robak jak ja nie zasługiwał, by stać przed obliczem anioła.

Przez kilka minut spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.

— Wychodzę za mąż."

W tym momencie Pierre zaprzestaje czytania i rzuca listem o ścianę. Owszem, mnie ta historia również poruszyła, lecz nie aż tak.

— Renée miała rację — Kaczuszka, ze łzami w oczach, obejmuje mnie mocno, po czym szepcze — Musimy się rozstać. Kiedy wrócisz, będę już tam. Znam już nasze imiona, lecz ty musisz odkryć swoje sama.

Kiwam głową. On uwalnia mnie ze swojego uścisku, po czym mówi:

— Bon chance, An.

Muszę już iść. Dla niego to koniec, a ja nie mogę mu go odebrać.

— Au revoir, Pierre

Servitus // Kraksa // Wattys 2016Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz